Dojedziecie gdzieś daleko bez nawigacji? Mapy Google mają 20 lat, nieodwracalnie nas zmieniając
Właśnie mija 20 lat od kiedy Google Maps zostało oddane w ręce pierwszych użytkowników. Od tamtego czasu usługa kompletnie zmieniła naszą rzeczywistość oraz nas samych. Ze wstydem przyznaję: stałem się nawigacyjnym łamagą.
- Ale weź mi tu świeć lepiej. Tak to nic nie widzę! Polska, późne lata 90, deszczowa noc, pobocze gdzieś pod Grajewem (woj. podlaskie). Wszyscy jesteśmy zestresowani. Zestresowany ojciec mruży oczy nad wielką mapą, niewygodnie rozłożoną przy kierownicy. Zestresowany syn trzyma latarkę, pielęgnując dziecięcą traumę. Zestresowana żona nie odzywa się, nauczona doświadczeniem.
Nasze coroczne przejazdy przez całą Polskę, od Jastrzębia-Zdroju po samą Gołdap, były dla mnie traumatycznym doświadczeniem. Jeździliśmy tak rok w rok, co wakacje, od późnych lat 90. Miałem wtedy nie więcej niż 8-9 lat, ale do teraz ściska mnie w brzuchu na samo wspomnienie tych eskapad. Nie życzyłbym ich najgorszemu wrogowi.
Mój cudowny ojciec – piszę to bez żadnej ironii – kierowcą jest niestety średnim. Nadmiernie się stresuje, kiepsko reaguje w nieoczekiwanych sytuacjach, ma niską zdolność do adaptacji na drodze. Dlatego tułając się przez Polskę, siedzieliśmy jak na szpilkach. Każdy zły zjazd był końcem świata. Każdy pomylony kierunek rodzinnym dramatem. Były przekleństwa, były łzy i trzaskanie drzwiami.
Mija prawie 30 lat. Teraz to ja pokonuję tę trasę w roli kierowcy, ale sytuacja wygląda kompletnie inaczej.
Zamiast jechać 9 - 10 godzin, docieram na miejsce w 6 - 7. Do tego nie przejeżdzam przez centra miast, miasteczek i wsi, nerwowo rozglądając się za oznakowaniem. Zamiast tego pruję ekspresówkami oraz obwodnicami. Zero stresu, za to śliczne widoczki za szybą, gładki asfalt przede mną, muzyczka wesoło pogrywa w tle. Do tego asystent głosowo informuje mnie gdzie i kiedy mam zjechać, a także którego pasa się trzymać. Różnica jest radykalna.
Na część tego efektu pracuje wyższy komfort współczesnych samochodów oraz infrastrukturalna rewolucja – nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu – jaka ma miejsce na polskich drogach. Naszego asfaltu zazdroszczą wszyscy sąsiedzi w regionie, może za wyjątkiem Niemców. Kolega z Czech mawia, że poznaje, kiedy dociera do Polski, bo przestaje trząść mu samochodem.
Druga część pozytywnych zmian to nawigacja. Nie jakakolwiek, ale Google Maps. To właśnie Mapy od Google sprawiły, że typowy Kowalski zaczął korzystać z nawigacji satelitarnej. Może nie tak dobrej jak płatne rozwiązania stosowane przez dostawców oraz kierowców długodystansowych, ale była za darmo. Do tego miała szeroką bazę nie tylko adresów, ale także firm i placówek. Przestaliśmy jeździć do Grajewa albo na ulicę Zieloną, a zaczęliśmy pod konkretną kawiarnię, szkołę czy szpital.
Dzięki Google Maps miliony osób na całym świecie przestały obawiać się wyjazdu na zupełnie nowe trasy. Niewolnicy wyuczonych szlaków praca - szkoła - dom nagle poczuli, że mogą względnie bezpiecznie dojechać, gdziekolwiek im się zamarzy. Widzę to na przykładzie własnego ojca. Dzisiaj nie wyobraża sobie jechać w nowe miejsce bez nawigacji. Po trasie wysiada wyluzowany i uśmiechnięty. Inny człowiek. Do tego asystent pasa ruchu jest dla niego (oraz kierowców dookoła) prawdziwym wybawieniem, realnie zwiększającym bezpieczeństwo.
Problem polega na tym, że mój ojciec wciąż potrafi korzystać z klasycznych map, a ja nie. Jestem nawigacyjnym łamagą.
Może nieco przesadzam w pogoni za dramatycznym tonem, ale gdybym miał zaplanować trasę z Jastrzębia-Zdroju do Gołdapi z uwzględnieniem drogowej infrastruktury lat 90, korzystając wyłącznie z klasycznej mapy, czułbym się dyskomfortowo. Co jeśli na którymś odcinku jest remont? Albo powstała nowa droga? Ta mapa na pewno jest aktualna? Skąd mam wiedzieć, którędy jest bliżej?
Dzięki dobrodziejstwom technologii takim jak Google Maps nie nabyłem umiejętności uznawanych za naturalne jeszcze dwie dekady temu. Nie mam przynajmniej złudzeń: wiem, że kiedy dojdzie do apokalipsy zombie, będę wśród tych, którzy zostaną zjedzeni jako pierwsi. Albo sam się wykończę, nieświadomie jedząc śmiertelnie trującego grzyba, bo wyglądał mi na kurkę.
Marne to pocieszenie, ale wiem, że w tym regresie nie jestem sam. Wiem także, że za żadne skarby nie chcę wracać do tułaczek lat 90, pełnych stresu i nerwów. Niech już te zombie robią, co do nich należy.