"Przecież jest aplikacja do tego". Naprawdę chcemy tak żyć?
Czy "przecież jest aplikacja" powinno być odpowiedzią na wszystko?
Pisząc o niemałej twitterowej awanturze, jaką wywołało zdjęcie kolejki przed paczkomatem, skupiłem się na głównie na reakcjach obrońców automatu. Ich argumentem było przede wszystkim to, że można skorzystać z aplikacji i przez to nie trzeba czekać aż ktoś inny wyjmie bądź włoży swoją przesyłkę. Ja z kolei odpierałem, że nie w tym rzecz, kierując dyskusję w inną stronę. Argument „przecież jest aplikacja” dźwięczał w głowie nawet po napisaniu tekstu, bo rzucił światło na pewną kłopotliwą kwestię.
No właśnie - jest aplikacja. I w tym problem
Przejrzałem listę swoich aplikacji. Sporo zainstalowałem z okazji testów programów sklepowych oraz samych automatów paczkowych. Rzecz jasna mam też swoje prywatne – do popularnej księgarni, muzyczne, bankowe, pozwalające wypożyczyć rower, hulajnogę, zamówić przejazd taksówką, zamówić jedzenie, kupić bilety komunikacji miejskiej czy na pociąg. Są też w końcu programy dające rozrywkę albo monitorujące pogodę czy zdrowie.
Zresztą doskonale każdy wie, jak jest. Niemal dowolna czynność wykonywana przez człowieka może doczekać się dwóch, trzech, a pewnie nawet i więcej programów. Często całkiem pożytecznych. Weźmy taką jazdę na rowerze – jestem w ekosystemie Garmina, więc korzystam z ich aplikacji, ale mam też Stravę, którą doceniam za funkcję społecznościowe i lepsze wyświetlanie aktywności innych użytkowników.
Oczywiście można powiedzieć, że sam robię sobie problemy i cyfrowy minimalizm – który faktycznie warto rozważyć – załatwiłby sprawę. Tyle że nie do końca. Brak aplikacji sklepowych oznacza, że nie można skorzystać ze zniżek przy kasie. I to nie zawsze są drobne sumy, o czym przekonałem się przeprowadzając ich testy.
W praktyce zrezygnowanie z wielu aplikacji oznacza jednocześnie droższe zakupy, przejazdy czy dostawy
Trzeba liczyć się z tym, że koło nosa przejdą rabaty bądź inne mniej lub bardziej drobne wygody.
Niektóre aplikacje pokazują, ile zaoszczędziliśmy korzystając z danego programu lojalnościowego. Nierzadko te sumy faktycznie robią wrażenie, ale sęk w tym, że nie znamy drugiej strony. Nie mamy statystyk czy kosztów nt. tego, ile zabiera nam to, że ciągle wyskakują powiadomienia, informacje o promocjach (w większości niechcianych) czy nawet głupie maile o aktualizacji regulaminów. Być może dużo, bo siłą rzeczy ciągle zerkamy na telefon, nasza uwaga jest słabsza, łatwiej o rozproszenie itd. A być może mało, bo już się do tego przyzwyczailiśmy, nasz mózg wie, kiedy coś jest ważne, a kiedy nie, więc te powiadomienia w praktyce nie zaśmiecają umysłu.
Najprawdopodobniej jednak się tego nie dowiemy, bo są to kwestie, które trudno zmierzyć i obiektywnie wyważyć.
Najważniejsze jest według mnie to, że w ogóle nie powinniśmy nawet tego robić
Do tego wielu osób zachęca – albo płyniesz z prądem, albo zabieraj zabawki i baw się gdzieś indziej. Problem w argumentach w stylu „przecież jest aplikacja” albo „to nie korzystaj jak ci nie pasuje!” sprawia, że pomija się tę ważną kwestię – jak na nas wpływają i co możemy z tym zrobić. Przejście z jednej skrajności w drugą nie jest rozwiązaniem.
Takie podejście często można zaobserwować w przypadku mediów społecznościowych. Wszystko albo nic. Tyle że niewiele z tego wynika. Owszem, sam ostatnio zdecydowałem się na przerwę od Twittera. Zaglądałem jedynie w godzinach pracy – mam ten przywilej – ale usunąłem aplikację z telefonu twierdząc, że nie podoba mi się promowanie szeroko rozumianej nienawiści. Tyle że jednocześnie musiałem na drugiej szali postawić opinie, uwagi czy żarty osób, które cenię. Bez sensu, bo tego typu wybór nie jest żadnym wyborem – ani jedno, ani drugie nie zmieni platformy. Trzeba na nią wpływać, a do tego potrzebni są nie tylko użytkownicy, ale też politycy i władze. Pozwala nam się podejmować pozorne decyzje: niby mamy wpływ na to, gdzie spędzamy czas, ale co poza tym?
W końcu co z tymi, którzy z różnych powodów nie mogą korzystać z programów. Mają płacić więcej, nie mieć dostępu do zniżek czy ofert? Carrefour jakiś czas temu pokazał, że niekoniecznie i zatrzymał tę falę „z aplikacją jest lepiej”. Czyli można.
Sklepy jednak doskonale zdają sobie sprawę z tego, że nie każdy pobierze program, nie każdy kliknie w przycisk aktywujący rabat itd. – a w teorii może pokazać, że jest taniej. Rodzi się jednak pytanie, czy na takie praktyki powinniśmy się godzić. Dajemy wiele – dane, własną uwagę, czas – a czy faktycznie wiele otrzymujemy w zamian?
Chodzi właśnie o odzyskanie kontroli. Prawdziwej, a nie pozornej w stylu wszystko albo nic. Dlatego nie zawsze warto tłumaczyć wszystko dostępnością w aplikacji czy możliwością zrezygnowania.