Postawił futurystyczną willę na dachu bloku. Mają ją rozebrać, a my jeszcze zapłaczemy
Szary blok jakich wiele. I nagle na nim ląduje obiekt jak z Saint-Tropez albo innego nadmorskiego kurortu. Oto Polska lat 90., gdzie możliwe jest wszystko. O ile masz naprawdę zasobny portfel.
Próba opisania, czym jest budynek znajdujący się w Jastrzębiu Zdroju skazana jest na niepowodzenie. Stwierdzenie, że mamy do czynienia z „willą na dachu bloku” niewątpliwie zgodne jest z rzeczywistością, ale wciąż nie wyczerpuje to tematu. Nie jest nawet w połowie uchwycenia sedna. Ten niedokończony transatlantyk czy wręcz statek kosmiczny wymyka się wszelkim próbom stworzenia rysopisu. Tylko pozoranie sprawa jest prosta. Oto mamy szary, mniej więcej czteropiętrowy blok, potem jest część z balkonami, a na górze z jednej strony widać coś, co mogłoby być hełmem Dartha Vadera, a kiedy patrzy się z drugiej oczom ukazują się tarasy i coś, co przypina basenowe wieże do skoków. I cóż – niby wszystko się zgadza, mniej więcej tak to właśnie wygląda, ale w rzeczywistości nadal nie jesteśmy blisko.
Darujmy więc próby stworzenia charakterystyki i po prostu patrzmy. Patrzmy, bo jest na co. Coś takiego nie miało prawa powstać, nie tu, nie tak. Jednak powstało. A raczej próbowało powstać:
Patrzmy, bo niedługo obiekt może zniknąć. Już rozpisany został przetarg. Wygrany podejmie się niełatwego zadania, jakim będą prace rozbiórkowe mające potrwać 9 miesięcy. Powód jest prosty: niedokończona nadbudowa stanowi poważny problem dla mieszkańców bloku. Mieszkania są zalewane, woda opadowa dostaje się do instalacji elektrycznej.
Pomysł na willę na dachu wyewoluował. Najpierw miał to być zwykły ogród, ale prywatny detektyw Jerzy Godlewski uznał, że można pozwolić sobie na więcej. Wcześniej pracował w szwajcarskim biurze architektonicznym, które realizowało właśnie takie pozornie szalone konstrukcje, czyli domy na dachach. Doświadczenie chciał wykorzystać w przenoszeniu pomysłu na polski grunt.
Czy to miało prawo się udać? Pewnie nie
Sama próba i to, czego udało się w tym czasie dokonać, mówi nam wiele o szalonych latach 90. w Polsce. W tym budynku faktycznie jest wszystko. Sam pomysłodawca wydaje się człowiekiem człowiekiem swoich czasów. Prywatny detektyw – jak słusznie zauważa w tekście broniącym bloku dr inż. Henryk Mercik, architekt, miejski konserwator zabytków w Rybniku, kto w PRL-u słyszał o takim zawodzie! – który dorobił się majątku zagranicą, wraca do swojego rodzinnego miasta i chce zrealizować szaloną wizję. Na dachu, bo czemu nie? Symbolicznie będzie górował nie tylko nad miastem, ale i pozostałymi mieszkańcami bloku. Są ci, którym się udało i którzy mogą wszystko, są ci, którzy aspirują, by kiedyś znaleźć się najwyżej i na ogrodzie-dachu pić szampana, oblewając swój sukces. W końcu są ci, którzy mieszkają gdzieś na dole i ci, którym jedynie co zostało z teorii skapywania, to deszczówka. Witamy w Polsce.
Willa na dachu bloku nie jest wyłącznie symbolem aspiracji czy w końcu marzeń, które kończą się fiaskiem. Jest opowieścią o nierównościach i o tym, że niektórym wolno więcej. Kto wydał zgodę na tak absurdalna konstrukcję? Kto myślał, że to może skończyć się dobrze?
Przyznaję, nie byłem fanem Solpolu i nie płakałem za jego rozbiórką. Z perspektywy czasu uważam jednak, że mój stanowczy pogląd, by burzyć, był zbyt... no właśnie, stanowczy. Solpol w dużej mierze był tym samym, co willa na dachu: podejściem, że w nowych czasach wszystko można, jeśli ma się pieniądze. Nawet postawić coś takiego w otoczeniu zabytkowych, imponujących budowli mających kilka wieków. Teraz, kurczę, my. Takie budynki nawet jeśli wywołują emocje i naszą niezgodę, siłą rzeczy są cenną lekcją.
Śladów tych ambicji – nieco śmiesznych, szokujących, cwaniackich, ale jednak odważnych – szkoda, gdy dochodzi do rozbiórki. Takich spektakularnych przykładów mamy sporo, a część niestety odchodzi lub prędzej czy później odejdzie, bo nie wiadomo, co z nimi zrobić. Blok w Jastrzębiu Zdroju. Dworzec w Częstochowie. Tacy byliśmy, stąd przychodzimy.
Spacer po ul. Nowej
W Łodzi jest krótka, ale fascynująca ulica – Nowa. Lubię wyobrażać sobie, że nazwa nie jest przypadkowa. Że faktycznie ktoś uznał, że w tym fragmencie miasta tworzy się coś zupełnie nowego, od zera, zrywającego z przeszłością. Niedaleko pięknych kamienic, przykładów XX-wiecznego modernizmu czy ruin fabryk powstały domy będące przeciwieństwem czegoś, co można by nazwać łódzką tożsamością, dziedzictwem i tak dalej.
Nawet jeżeli nic takiego nie miało miejsca, nie było wielkiej koncepcji, a to, co widzimy, jest dziełem zupełnego przypadku, to spacerując można snuć przypuszczenia. Efekt wskazuje na to, że była to część większego planu. A jeśli nie, niech prawda nie przeszkadza w podziwianiu.
Ulica Nowa jest niesamowita. Nie mam pojęcia, o co chodziło architektom, ale wiem jedno: o coś na pewno. Może nie był to cel aż tak ambitny jak w motywacje przedwojennych architektów czy PRL-owskich urbanistów, ale czymś te bloki mimo wszystko musiały być. „Zróbmy wesołe, uśmiechnięte miejsca do mieszkania, które będą niby zamkami, niby kamienicami. No bo w końcu czemu nie?”. Wyszło tak, że na ul. Nowej nawet w zimowy, pochmurny dzień jest wesoło.
A potem wychodzi się na ul. Tuwima, widzi byle jakie konstrukcje, które równie dobrze mogłyby stać w Piotrkowie Trybunalskim, Łomży czy na osiedlu pod Wrocławiem. Bloki – przepraszam, apartamentowce – w stylu kopiuj-wklej, nudne tak, że pamiętam o nich tylko ze względu na szokujący brak ambicji. Po których widać, że chodzi wyłącznie o to, aby zarobić. Pustkę symbolizuje odgłos, który roznosi się po zastukaniu w nibycegłę jednego z takich budynków.
Sprawa bloku w Jastrzębiu Zdroju nie jest prosta. Łatwo powiedzieć, że mamy pomnik szalonych lat 90., ale jednak komuś na głowę woda kapie i istnieje poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa. Nie zmienia to faktu, że ciągle jest to budynek wyjątkowy. Symbol czasów, poglądów, ale i architektury, której na czymś zależało.
I może dlatego tak fascynuje, bo podobnych przykładów niestety coraz mniej.
Zdjęcie główne: Michał Bulsa / Wikipedia