Mam złą wiadomość: Need for Speed Unbound wymiata
Po ośmiu godzinach z Need for Speed Unbound jestem zdumiony tym, jak dobra jest to gra. Ile jest w niej świetnych pomysłów. Jak bardzo przemyślany został tryb kariery. Niestety, tytuł cierpi tam, gdzie to szczególnie ważne: w obszarze modelu jazdy.
Need for Speed Unbound to gra, którą bardzo łatwo hejtować. Jarmarczne efekty specjalne podczas jazdy. Młodzieżowy BLING i SWAG na każdym ujęciu. Kampania reklamowa adresowana wyłącznie do młodszych generacji. Wszystko to składa się w całość, do której wieloletni fani NFS mają prawo czuć dystans. Sam należę do tego grona. Gdy tylko pierwsze przecieki o Unbound pojawiły się w sieci, nie zostawiłem suchej nitki na artystycznej wizji twórców.
Teraz, po ośmiu godzinach z Need for Speed Unbound na Xboksie Series X, muszę się przyznać do błędu.
Na ten moment Unbound jest najlepszym Need for Speedem, w jakiego grałem od wielu lat. Doskonale rozumiem, jeśli w tym momencie podnosicie brwi ze dziwienia lub niedowierzania. Gdybym był na waszym miejscu, robiłbym to samo. Tak się jednak składa, że zarwałem nockę z tą grą. Przedpremierowa wersja pochłonęła mnie całkowicie, chociaż pierwsze kilka wyścigów to był koszmar. Absolutny koszmar.
Need for Speed Unbound to połączenie Undergrounda z Burnout Paradise oraz Midnight Clubem. Tytuł bierze co najlepsze z tych odsłon, miesza, posypuje nadmiernym konsumpcjonizmem i dodaje nieco od siebie. W tej grze zaskakująco wiele rzeczy działa zaskakująco dobrze, ale nim do nich przejdę, zacznę od głównego problemu produkcji, przez który niemal odbiłem się od gry po kilku pierwszych wyścigach:
Model jazdy jest kiepski. Need for Speed Unbound upraszcza fizykę do skrajności.
Uwielbiam zręcznościowe gry wyścigowe i nie uważam, że każda musi jechać w kierunku symulacji. Forza Horizon oferuje najlepszy model sterowania, jaki jest na rynku, a do poważnych symulatorów bardzo jej daleko. Dlatego nie mam problemu z tym, że Need for Speed Unbound to arcade pełną gębą. Mam za to problem z tym, że pod względem mechaniki jazdy tytuł jest krokiem wstecz. Nadmiernym uproszczeniem, które przybliża grę do tytułów na telefon.
Jazda w Unbound to wycieczka do zupełnie innego wymiaru, z odmiennymi prawami fizyki. Pojazdy natychmiast redukują prędkość podczas ostrego skrętu o 90 stopni, a ślizg stanowi dodatek wywoływany na siłę, niczym w Mario Kart. Powstaje wrażenie prowadzenia nadsterownego roweru połączonego z deską do windsurfingu. Pojazd jest wyginany na boki wielką, niewidzialną ręką, która obraca go o niczym resoraka. Doświadczenie jest tak sztuczne, tak nienaturalne, że po prostu boli. Po wielu godzinach mogę napisać, że do modelu jazdy da się przyzwyczaić, ale nie da się go polubić.
Twórcy bronią się jednak, obudowując kiepski model jazdy REWELACYJNYMI pomysłami ulepszającymi rozgrywkę.
Moim ulubionym jest nitro. Poza klasycznym paskiem NOS uzupełnianym automatycznie w trakcie jazdy otrzymujemy dodatkowy, kontekstowy dopalacz do wykorzystania przez krótkie okno czasowe. Takie nadprogramowe nitro ładuje się gdy siedzimy na ogonie przeciwnika, driftujemy, omijamy przeszkodę czy lecimy w powietrzu. Potem mamy krótką chwilę na jego wykorzystanie, po czym dopalacz przepada.
Obecność kontekstowego nitro drastycznie wpływa na nasze zachowanie na drodze. Będziecie siedzieć na ogonie. Ślizgać się. Ryzykować jazdę pod prąd, lawirując między uczestnikami ruchu. Mechanika zapożyczona z takich serii jak Mario Kart zaskakująco dobrze spisuje się w Unbound, dodając nowy wymiar głębi wyścigom. W nich nie jedzie się prosto do celu. Zamiast tego szalejemy, podejmujemy ryzyko i staramy się przechytrzyć rywali. Po co wyprzedzać rywala od razu, skoro można najpierw posiedzieć na ogonie, ładując w ten sposób nitro?
Jara mnie ruch uliczny tak gęsty, że początkowo to aż dziwi. Są tutaj również… piesi?!
Zawsze bolało mnie, że miasta w grach wyścigowych są tak wyludnione. Mały ruch na drogach jest zrozumiały, jeśli spojrzymy na to przez pryzmat frajdy z rozgrywki. Nikt nie chce lawirować między dziesiątkami fur stojącymi w korku, biorąc udział w wyścigu. Need for Speed Unbound przesuwa jednak granice, wpuszczając na miejskie drogi naprawdę wielu uczestników ruchu. Jest bardzo gęsto. Trzeba być stale czujnym, a brak możliwości cofania czasu powoduje, że każdy dzwon ma duże znaczenie.
Bardzo mnie zaskoczyło, że w Need for Speed Unbound pojawiają się także piesi. W tle cały czas pracują skrypty mające nie dopuszczać do potrącenia przechodniów, rozsuwając ich na boki niczym mojżeszowe wody. Jednak sam fakt obecności przechodniów nadaje otwartemu światowi większej wiarygodności. Jest ciekawiej i żywiej. Miasto to więcej niż zbiór kartonowych tektur pomalowanych w odcienie wieżowców oraz bloków mieszkalnych. Świetna decyzja projektowa. Po premierze Unbound nie widzę już powodu, by jakikolwiek inny miejski Need for Speed nie stosował podobnego rozwiązania.
Kampania dla jednego gracza jest zaskakująco dobra. Duże stawki. Świetna ekonomia. Naprawdę dobre story.
Gdy narzekałem na poprzednie odsłony serii, zwracałem uwagę, że brakuje mi w nich personalnej rywalizacji między kierowcami, jak miało to miejsce w pierwszym Most Wanted z jego Czarną Listą. Unbound staje na wysokości zadania, a seria zwrotów akcji powoduje, że historia szybko staje się niezwykle osobista. Mamy jasny cel i systematycznie podążamy w jego kierunku, przy okazji budując reputację nielegalnego kierowcy. Dialogi są znacznie lepsze, niż powinny, a sceny przerywnikowe na tyle zjadliwe, że nie będziecie ich przewijać.
Za to sama ekonomia to mistrzostwo świata. W Need for Speed Unboud większość wyścigów wymaga włożenia wpisowego. Nie ma kasiorki, nie ma jeżdżenia. Z wpisowych rozdawane są później nagrody za miejsca, a wszystko spina się matematycznie. Do tego gracz może zakładać się z poszczególnymi kierowcami o dodatkowe pieniądze, przez co stawka jest wyższa, a rywalizacja jeszcze bardziej osobista. Jest kij, jest marchewka, wszystko ma ręce i nogi. Bardzo dobrze działa to w praktyce i motywuje do kolejnych wyścigów. To nie Forza, gdzie porzucone Lamborghini i Lexusy walają się na każdym parkingu.
Need for Speed Unbound bywa bezwzględnie. Nie ma cofania czasu, nie ma powtórek w nieskończoność.
Bardzo spodobało mi się, że gracz ma określoną pulę restartów wyścigu, cyklicznie odnawianą. Dzięki temu w pewnym momencie musi zaakceptować fakt, że nie zawsze będzie pierwszy. Nie zawsze musi być zwycięzcą na szczycie podium. Przegrana to część życia kierowcy wyścigowego, a wątek fabularny nie jest pchany do przodu wyłącznie po zajęciu pierwszego miejsca. Ani nawet lokaty w TOP 3. Imponuje mi takie zdrowe podejście.
W połączeniu ze stosunkowo wysokim poziomem trudności, gęstym ruchem, kontekstowym nitro i brakiem cofania czasu, Need for Speed Unbound okazuje się przyjemnie wymagającą produkcją. Nie na tyle, by rzucać padem o ścianę, ale na tyle, że jesteśmy pozytywnie zafiksowani na rywalizacji, podczas gdy kolejne godziny błyskawicznie mijają przed konsolą. To ten przyjemny poziom trudności, gdzie wiesz co zrobiłeś nie tak i chcesz się poprawić na następnym okrążeniu.
Need for Speed Unbound jest znacznie lepsze niż sądzicie. Odpalcie triala i przekonajcie się sami.
Nie licząc pierwszych kilku wyścigów, które są naprawdę kiepskie, Need for Speed Unbound zaskakuje. Ciekawymi pomysłami, dobrą kampanią, odważnymi decyzjami. Kiepskiego modelu jazdy nic nie naprawi, ale tytuł jest znacznie lepszy, niż większość przypuszcza. Ba, to najlepszy NFS od długiego czasu. Nie wiedziałbym o tym, gdyby nie trial w Xbox Game Pass Ultimate oraz EA Play. Dziesięć godzin dostępu do gry w ramach abonamentu to aż nadto, by wyrobić sobie własną opinię.
Zachęcam was do tego. Dajcie tej grze dwie godziny. Tyle wystarczyło, bym dostrzegł, że odważny projekt to coś znacznie więcej niż tylko krzykliwa stylistyka polana sosem znanych marek oraz hip-hopowych artystów młodego pokolenia. Need for Speed Unbound bardzo łatwo hejtować, ale jeszcze łatwiej dać się wciągnąć w uliczne wyścigi, które biorą wiele dobrego z Bournouta, Midnight Cluba, Undergrounda i… Mario Karta.