Próbowałem nauczyć się czegoś na kursach w internecie. Już wiem, jak uczyć się, żeby nie żałować
Internet to nie tylko hejt, tańczące nastolatki na TikToku i wygłupy patocelebrytów. To też miejsce pełne szalenie wartościowych treści, w tym najlepszy, zwykle darmowy (lub bardzo tani) uniwersytet o kierunkach wszelakich. Nie potrzebujesz dziś formalnego wykształcenia, by zdobyć wiedzę z niemal dowolnej dziedziny, bo wszystko znajdziesz w sieci. Taka metoda nauki ma jednak swoje ciemne strony – podpowiadamy, jak się przed nimi ustrzec.

Nie skłamię mówiąc, że przez ostatni rok nauczyłem się więcej samodzielnie ucząc się w internecie, niż przez cały okres studiów wyższych, po których został mi tylko bezużyteczny papier, bo w zawodzie i tak nie pracuję. Uwielbiam uczyć się w sieci – swoim tempem, na własnych zasadach, szukając dokładnie tych zagadnień, które mnie interesują, a nie tych, które jakiś pożal się boże minister uznał za jedyne słuszne, albo które wykładowca wcisnął do programu nauczania, by zmuszać studentów do czytania swoich prac naukowych.
Moim ulubionym miejscem do nauki jest YouTube, choć ostatnio spędzam też mnóstwo czasu na Twitchu, podglądając na żywo, jak pracują moi ulubieni twórcy i ucząc się niejako „przez osmozę”. Ostatnio jednak coraz częściej widzę, że taki sposób uczenia się ma kilka bardzo istotnych wad.
Największa wada nauki w internecie to brak struktury.
Kiedy uczymy się przedmiotu w szkole, to zwykle robimy to w ten sam sposób, odkrywając po kolei kolejne arkana danej dziedziny. Nikt nie uczy się całek przed nauczeniem się kolejności wykonywania działań, tak samo jak nikt nie uczy się translacji specjalistycznej przed opanowaniem odmian i czasów w danym języku. Tymczasem ucząc się w internecie bardzo łatwo jest zacząć naukę od kompletnie niewłaściwych rzeczy, pomijając absolutne podstawy.
Posługując się własnym przykładem, wpadłem w taką pułapkę ucząc się w ostatnim czasie montażu wideo w DaVinci Resolve. Uznałem, że nie jest mi potrzebny kurs tłumaczący podstawy, bo skoro mam doświadczenie w innych programach tego typu, to poradzę sobie także w nowym oprogramowaniu. Zacząłem więc naukę od bardziej zaawansowanych technik, co w końcu poskutkowało tym, że regularnie zdarzało mi się je wykorzystać w niewłaściwy sposób. Dopiero powrót do „pierwszej klasy” i nauka od podstaw pozwoliły mi dokładnie zrozumieć, co robi dana funkcja i dlaczego.

Podobnie rzecz się ma np. z graniem na gitarze. Państwowe szkoły muzyczne może i mają śmiertelnie nudną strukturę nauczania, od której wielu traci serce do instrumentu, ale przynajmniej przechodząc przez kolejne szczeble nauki idziemy ku zrozumieniu zarówno teorii muzyki, jak i samej gry na instrumentach, ucząc się krok po kroku nowych technik i stylów. Tymczasem ucząc się gry na gitarze przez internet bardzo łatwo jest wpaść w pułapkę uczenia się „na wyrywki”, co bardzo często skutkuje brakiem postępów i bardzo wybiórczym opanowaniem instrumentu; TikTok pełny jest nagrań młodych muzyków, którzy uprawiają tapping szybciej niż Steve Vai, ale nie rozumieją podstawowych koncepcji melodycznych, jak i bluesmanów, którzy potrafią zagrać pentatonikę w każdej możliwej odmianie, ale poruszają się po gryfie w oparciu o numery progów, a nie znajomość nut i dźwięków.
Niezwykle trudno jest znaleźć w internecie miejsca i ludzi, którzy uczą danych zagadnień w usystematyzowany sposób. Łatwiej o ciekawostki, minutowe tips&tricks i lifehacki, które owszem, uczą, ale jednocześnie nie ułatwiają dalszego rozwoju.
Kolejna wada to łatwość, z jaką można – za przeproszeniem – wdepnąć w g...
Podążając ścieżką formalnej edukacji możemy oczywiście trafić na lepszych lub gorszych nauczycieli, ale możemy z grubsza liczyć na pozyskanie tej samej wiedzy w podobnej kolejności (tu znów wracamy do struktury). Podążając ścieżką edukacji internetowej, niezwykle łatwo jest trafić na treści o znikomej wartości edukacyjnej, nawet jeśli pozornie wydaje się być inaczej.
Wynika to z faktu, że w internecie nauczać może każdy, a przecież wszyscy wiemy, że do nauczania nie każdy się nadaje – widać to zarówno na YouTubie, jak i w pokojach nauczycielskich. Co gorsza, w sieci mamy tak ogromną dowolność wyboru, że naprawdę nie jest łatwo odróżnić złych nauczycieli od dobrych i można więcej czasu spędzić szukając odpowiadającego nam nauczyciela, niż faktycznie się ucząc.

Co gorsza, nawet korzystanie z uznanych platform, takich jak Udemy czy Shillshare, gdzie za kursy trzeba zapłacić i gdzie obowiązuje pewna struktura, nie gwarantuje wysokiej jakości treści. Bardzo żywo pamiętam, gdy kilka lat temu próbowałem opanować tajniki self-publishingu i marketingu internetowego, i natrafiałem na kursy nagrywane kamerką internetową na odwal, z dukającym „wykładowcą” i informacjami nieaktualnymi o kilka lat. Nie muszę zresztą daleko sięgać pamięcią, bo na podobną minę nadziałem się w ostatnich dniach, szukając dobrego kursu obsługi Ableton Live. Większość dostępnych na Udemy czy Skillshare kursów była przeterminowana i dotyczyła starych wersji programu. Te zaś, które były aktualne, drastycznie różniły się jakością, choć kosztowały tyle samo i – o dziwo – zbierały równie wysokie opinie. Kupiłem w ostatnim czasie trzy kursy, w tym dwa pokrywające teoretycznie te same zagadnienia.
Każdy kurs kosztował tyle samo i na materiałach podglądowych każdy wydawał się w miarę ok. Tymczasem po kupieniu okazało się, że tylko jeden wyprodukowany był w jakości, za którą było warto zapłacić i przedstawiał adekwatną wartość merytoryczną. Inny był wyprodukowany jeszcze lepiej, ale wystarczyło mi obejrzenie jednej lekcji by widzieć, że autor kursu myli pojęcia i koncepcje. Trzeci kurs z kolei oferował bodajże najwięcej informacji (i był najdłuższy), ale za to autor mówił tonem tak monotonnym, że odpuściłem. Jak będę chciał spać, to kupię pigułki nasenne, a nie kurs w internecie.
Kolejną pułapką są kursy oferowane przez „znanych i lubianych”. Nie zrozummy się źle – niektórzy znani Youtuberzy oferują rewelacyjne kursy online i bardzo lubię z nich korzystać, zwłaszcza że to bodajże najlepsza metoda wspierania internetowego twórcy, kupić jego własny produkt. Niestety równie często można nadziać się na potężne rozczarowanie, z których osobiście najgorzej wspominam wykupienie abonamentu w serwisie MasterClass, gdzie „uczą” tuzy swoich branż, np. Hanz Zimmer czy James Patterson. Celowo używam cudzysłowu, bo wiele oferowanych tam kursów nie ma wiele wspólnego ani z nauką, ani nawet z masterclassem, czyli teoretycznie zajęciami dla zaawansowanych użytkowników, prowadzonymi przez prawdziwych mistrzów w swoim fachu. Dla przykładu Annie Leibovitz może i jest legendarną fotografką, ale do dziś nie wiem, dla kogo jest jej kurs fotografii – początkujący niewiele z niego zrozumie, bo kurs po podstawach prześlizguje się po łebkach, a zaawansowany umrze z nudów, bo Leibovitz dużo mówi, ale niczego nie pokazuje, więc trudno przełożyć jej złote rady na realne efekty.

W końcu bardzo łatwo trafić też na kursy oferowane przez ludzi, którzy są teoretykami i np. uczą, jak podbić YouTube’a, podczas gdy ich kanał na YouTubie oglądają mama, siostra i przyjaciel z sąsiedztwa. Współczesne narzędzia marketingowe i SEO pozwalają dziś wypozycjonować i rozpromować kurs czy webinar każdemu, kto tylko ma dość umiejętności i dostatecznie wysoki budżet na reklamę. Łatwo jest trafić na profesjonalnie przygotowany kurs, który został stworzony przez kogoś, kto w danym temacie ma wiedzę tylko teoretyczną (choć to samo można powiedzieć też o większości wykładowców akademickich, więc może nie jest to znowuż taka wyjątkowa sytuacja…).
Jak uczyć się w internecie, żeby nie żałować?
Powyższe problemy sprawiają, że ucząc się samodzielnie przez internet można stracić mnóstwo czasu (i pieniędzy) na poszukiwaniu właściwych nauczycieli i na dokopywaniu się do wartościowych informacji. Osobiście znalazłem jednak kilka sprawdzonych sposobów na to, jak odsiewać ziarno od plew i znajdować w internecie wartościowe informacje.
Co się tyczy struktury nauczania, wszystko zależy oczywiście od konkretnej dziedziny. Nie podpowiem, jak uczyć się np. matematyki czy inwestowania, ale za to mogę podpowiedzieć, że bardzo dobrą metodą na naukę obsługi konkretnego oprogramowania jest korzystanie z zasobów, które przygotował sam producent oprogramowania.
Przykładowo firma Blackmagic Design, tworcy DaVinci Resolve, oferują znakomite kursy wprowadzające i specjalistyczne, z udostępnionymi plikami projektu. Wszystko to kompletnie za darmo, na stronie producenta. Albo np. Steinberg, producent oprogramowania Cubase, udostępnia na swoim kanale YouTube wielogodzinne materiały, przygotowane przez uznanych producentów muzycznych i ambasadorów marki, posortowane w koherentnych playlistach.

Bodaj najlepszą metodą, jaką znalazłem na skuteczną naukę, jest uczenie się od ludzi, których… po prostu lubię oglądać. Bo sam fakt, że chętnie wracam do materiałów danego twórcy oznacza, że odpowiada mi jego styl, osobowość i sposób przedstawiania informacji. Kiedy więc któryś z moich ulubionych twórców wydaje e-booka, uruchamia webinar lub sprzedaje kurs, bez wahania korzystam, bo wiem, że cokolwiek tam znajdę, będzie mi odpowiadać (bo twórca zdążył zaskarbić sobie moje zaufanie).
Przykład serwisu MasterClass pokazuje, że uczenie się od „praktyków” danej dziedziny nie zawsze oznacza gwarancję wysokiej jakości nauczania, ale to jednak wyjątek potwierdzający regułę. Regułę, która brzmi – ucz się od praktyków. Najwięcej w danej dziedzinie nauczy ten, kto zjadł na niej zęby i może pochwalić się bogatym portfolio czy wymiernymi wynikami swoich działań. Tu jednak muszę zaznaczyć jedno „ale”: czasem dobrze jest się uczyć albo od osób, które są tylko na odrobinę wyższym poziomie od nas, a nie lata świetlne przed nami. Czasem mistrzowie swoich dziedzin potrafią tak wiele, że nie potrafią w prostych słowach wytłumaczyć podstaw, podczas gdy ktoś, kto dopiero się nauczył danej rzeczy, niejednokrotnie potrafi ją dobrze wytłumaczyć komuś, kto dopiero zaczyna. Z tego samego względu czasem łatwiej jest zrozumieć temat lekcji w szkole, gdy wyjaśni go koleżanka z klasy, niż kiedy wyjaśnia go nauczyciel.
Osobiście mam też dwa różne sposoby na wybór stylu nauki, zależnie od tego, czego chcę się nauczyć. Co do zasady stosuję tzw. „zasadę jednego procenta”, czyli w miarę możliwości przy każdym kolejnym dużym projekcie staram się zrobić coś o 1 proc. lepiej niż poprzednim razem. Wybieram obszar, który chcę poprawić i poszukuję tutoriali, jak opanować tę konkretną umiejętność.
Gdy jednak chcę się nauczyć czegoś zupełnie od podstaw, ale np. nie mogę znaleźć usystematyzowanych kursów tym zakresie, tworzę sobie... własny kurs. Wyszukuję np. podręcznik przedmiotu lub instrukcję obsługi oprogramowania i na podstawie spisu treści wyszukuję poradniki na YouTubie, a następnie dodaję je do playlisty.
Na koniec dnia każdy jednak musi znaleźć sobie własny styl nauki w internecie, co jest jednocześnie największą wadą, jak i największą zaletą tego sposobu pozyskiwania wiedzy. Wyszukiwanie informacji i dobrych nauczycieli może potrwać, i może okazać się trudne, ale możliwość pozyskiwania wiedzy na własnych zasadach, i we własnym tempie, w zupełności wynagradza potencjalnie niedogodności.