Bez szczypty własnej wyobraźni to się nie uda. Assassin’s Creed Valhalla – recenzja
Assassin’s Creed Valhalla to gra bardzo dziwna. Lista skarg i zarzutów jest długa. Niektóre są bliskie bycia dyskwalifikującymi. A jednak nie mogłem się od tej gry oderwać. Kilkadziesiąt godzin przygody za mną, a ja chcę więcej.
Nigdy nie byłem wielkim fanem serii Assassin’s Creed, mimo jej niekwestiowanego wpływu na popkulturę. Saga o Asasynach doczekała się wielu odsłon na wielu różnych platformach gamingowych, a także rozszerzonego uniwersum w formie książek czy nawet filmów. Prawdopodobnie zasłużenie – to świetne gry, po prostu nie do końca w moim guście.
Do serii dołączyłem, gdy ta znacząco się przeobraziła. Assassin’s Creed Origins był czymś zupełnie innym od do tej pory proponowanej przygody. Z dużo większym nastawieniem na eksplorację, elementy RPG czy otwarty świat. Wręcz złośliwie porównywałem tę grę do Wiedźmina III, nazywając ją modem do polskiej produkcji.
Origins był jednak grą świetną – z przepięknie wykreowanym światem i wciągającą fabułą. Miał dużo problemów – poboczne questy były tu mało kreatywne, a dużo czasu gra zabierała na długie podróże z miejsca do miejsca. W Origins było zdecydowanie zbyt dużo wypełniaczy, nudnych i żmudnych. Mimo tego świetna grafika, fajny system walki i ogromna, szczegółowa mapa trzymała mnie zaangażowanego kilkadziesiąt godzin przed telewizorem.
A potem przyszedł czas na Assassin’s Creed Odyssey i Assassin’s Creed Valhalla.
Entuzjastyczne recenzje graczy i krytyków sprawiły, że Ubisoft zaczął kurczowo trzymać się nowej formy serii Assassin’s Creed. Po Origins przyszedł czas na Odyssey – ponownie zatem trafiamy na ogromną i przepiękną, wypełniona po brzegi atrakcjami i nudnymi questami pobocznymi mapę. Tym razem fabuła była nieco gorzej napisana, ale za to świat był jeszcze gęściejszy, jeszcze bardziej różnorodny. Ponownie bawiłem się świetnie, ale jeżeli Origins był modem do Wiedźmina 3, to Odyssey było modem do Origins. Niby wszystko fajnie, ale to już było.
Dlatego, pełen obaw po takim sobie Watch Dogs Legion odpaliłem Valhallę i… witki mi opadły. Pierwszy kontakt z grą: no nie, ja już w to grałem. Valhalla po raz kolejny korzysta ze sprawdzonej formuły wypracowanej przez dwie poprzednie gry. To z grubsza ta sama produkcja – tyle że z nową mapą i z nowymi przygodami. Zanurzyłem się więc w świat tej gry bardzo niechętnie, przeczuwając, że wirtualną przygodę szybko przerwę, znudzony wtórnością.
Ponad 80 godzin później (nie mam pojęcia kiedy minęły!) siadam do napisania tego tekstu. Rozżalony, że już widziałem napisy końcowe i że muszę czekać kilka miesięcy na pierwsze fabularne DLC.
Assassin’s Creed Valhalla – Wikingowie i Norwegia to dopiero początek.
Po raz kolejny w ramach serii Assassin’s Creed wcielamy się w rolę wielkiego, historycznego wojownika. A właściwie, to pani naukowiec, która za pomocą Animusa – niesamowitego urządzenia z nieodległej przyszłości odczytującego wspomnienia z DNA – wciela się w jego rolę. Tym razem jest to Eivor – żądny chwały i bogactw Wiking, który zdegustowany pokojową polityką swojego jarla i ojca rusza z bratem na podbój Anglii.
Norweski prolog jest zaskakująco nudny. Jednak gdy trafiamy w końcu do właściwego miejsca akcji gry – to szybko się zmienia. Nasz bohater zaczyna jako zastępca swojego brata pełniącego funkcję jarla naszej nowej osady. Zadaniem jest zdobycie wspomnianej wyżej chwały, wypełnianie woli brata pod jego nieobecność oraz opieka nad osadą i dbanie o to, by ta się rozwijała.
W praktyce oznacza to zawiązywanie kolejnych sojuszy z osadami i księstwami znajdującymi się nieopodal – co też stanowi główny wątek fabularny gry. Władcy, biskupi, inni jarlowie czy książęta – wszyscy mają jakiś problem, z którym my możemy się jakoś uporać. W zamian za rozwiązanie ich problemów i usunięcie ich trosk ci gotowi są zawiązać z nami sojusz.
Rozwiązywanie najczęściej wiązało się będzie z użyciem topora i tarczy. Niemal zawsze chodzi o zamordowanie kogoś, wybicie jakiegoś garnizonu czy kradzież czegoś cennego. To właściwie gra akcji z trzeciej osoby, w której technika walki i umiejętność taktycznego skradania się i omijania największych zagrożeń będą najważniejsze. Nasza postać przy tym cały czas się rozwija i znajduje nowe bronie, zbroje i inne elementy, co dodaje tej skradanko-nawalance głębię RPG.
Oprócz tego mamy mnóstwo innych zajęć. Możemy polować na członków złowrogiego zakonu, eliminując jego agentów z różnych zakątków Anglii. Możemy wraz z dzielną zgrają wojów udać się na łupienie klasztorów i katedr, by nasza osada rosła w siłę. I wreszcie możemy po prostu eksplorować mapę – szukając guza, przygód i związanych z nimi nagród.
To najpiękniejszy Assassin’s Creed od lat.
I ogólnie jedna z najpiękniejszych gier z otwartym światem, w jakie miałem przyjemność zagrać. Valhalla potrafi zawstydzić nawet reżyserowane gry liniowe, a to nie lada wyczyn. Mapa jest ogromna. Raczej nie bije żadnych rekordów powierzchni i kilkanaście minut galopu na koniu pozwoli nam prawdopodobnie przemierzyć ją z jednego końca do drugiego w linii prostej. Jest jednak piękna, cudownie różnorodna i gęsta od wszelakich skarbów, znajdziek czy zadań pobocznych.
Przemierzanie ogromnego świata ułatwia system szybkiej podróży, który działa na identycznej zasadzie, co w poprzednich częściach (trzeba się wspiąć na szczyt lub wysoką budowlę stosownie oznaczoną na mapie). Korzystałem z niego jednak bardzo rzadko. Samo podziwianie widoków w tej grze mi się absolutnie nie nudziło. Kunszt, jaki został włożony w każdą lokację, w każdy kilometr kwadratowy wirtualnego świata gry jest nie do przecenienia.
Na dodatek nie jest to jałowa przestrzeń. Wystarczy zsiąść z konia lub wyjść z sunącej po rzece łajbie, by szybko znaleźć coś ciekawego. Ukryty skarb. Bandytów pilnujących łupu. Rzadkie zwierzę do upolowania. Tajemniczy labirynt jaskiń z obietnicą skarbu na samym jego końcu. Nic szczególnego, nic przesadnie wymyślnego – ale zdecydowanie prowokującego do eksploracji świata.
Główny wątek fabularny, dla odmiany, jest ciekawy.
Wątek spajający sagę Assassin’s Creed pozornie znajduje się gdzieś daleko w tle. Ale im więcej wykonamy zadań z głównego nurtu fabularnego – pozornie od siebie niezależnych – tym mocniej cała historia zaczyna się kleić i stanowić w miarę spójną całość. Postacie są ciekawe, fajnie napisane i świetnie zagrane przez dubbingowych aktorów. Miła odmiana po Odyssey, w którym scenariusz był pisany na kolanie.
Zresztą nawet sam świat jest ciekawy. Inspirowany realiami historycznymi – wszak Anglia była chętnie kolonizowana przez Wikingów w czasach opisywanych w grze – w sposób interesujący przedstawia podzieloną na poszczególnych królów, książąt i jarlów wyspę. Ich konflikty, sojusze i kruchą ze swojej natury koegzystencję.
Interesująca jest również główna intryga. Nie chcę wchodzić w szczegóły, kilka zwrotów akcji jest niespodziewanych i szkoda by było psuć wam zabawę. Scenariusz Valhalli przy tym w żadnym razie nie jest wybitny a historia nie jest wypełniona jakąś szczególną głębią. Wciąga i motywuje do dalszej zabawy.
Kocham Ubisoft za to, co zrobił z questami pobocznymi.
Jak wyglądało levelowanie postaci w poprzednich grach Assassin’s Creed? A jakże: questy poboczne. Generyczne, wtórne i nudne. Podchodzimy do postaci oznaczonej na mapie, ta każe wykonać nam jakieś banalne coś – upolować jakąś bestię, uratować bliską osobę z niewoli, coś nieskomplikowanego. Biegniemy do znacznika na mapie, siejemy zniszczenie, zadanie wykonane. Czynność powtórzyć sto razy.
W Valhalli jest dokładnie tak samo, a zarazem zupełnie inaczej. Tym razem questgiverzy nie są oznaczeni na mapie, a questy poboczne nie trafiają do żadnego dziennika czy listy. Z punktu widzenia interfejsu gry zostali zdeprecjonowani do roli kolejnej znajdźki czy zagadki na mapie. Biorąc pod uwagę to, jak względnie nudne i proste zadania zawsze oferowali, ta rola pasuje im doskonale. I tyleż zmienia w odbiorze gry.
Jakoś zupełnie inaczej podchodzę do zadania, które nie znajduje się na jakiejś liście rzeczy do zrobienia. Ot, przykładowa sytuacja. Trafiam do jakiejś wioski. Zaniepokojona starowinka szuka swojego męża, który udał się na polowanie i jeszcze nie wrócił. Prosi wszystkich o pomoc w jego odnalezieniu. Możemy jej posłuchać i sami podjąć decyzję, czy udać się do zagajnika nieopodal i odnaleźć nieszczęśnika. Lub wzruszyć ramionami i udać się dalej w wędrówkę. Za zainteresowanie tematem możemy dostać skromną nagrodę – w srebrze, cennym przedmiocie czy ważnych punktach doświadczenia.
To, że proste i generyczne zadania poboczne zaczęły być traktowane przez interfejs gry jako coś nieistotnego sprawia, że stają się jedną z bardzo wielu aktywności do wyboru. Przestają być znojnym obowiązkiem, jaki musimy wykonać, a jedną z opcji do wyboru. Możemy pomóc wieśniakom. Albo udać się do jaskini w poszukiwaniu srebra. Albo na polowanie. Albo coś złupić. Albo zająć się głównym wątkiem fabularnym. Zaskakujące, jak taka prosta sztuczka zamienia nudne czynności na interesujące alternatywy.
Stałe elementy gry już dawno nie były tak dobre.
Poza eksploracją, Assassin’s Creed to przede wszystkim walka i skradanie. Tu zmian zaszło niewiele – możemy strzelać z łuku lub walczyć bronią białą. Możemy przy tym postawić na potężną broń dwuręczną, lub dzierżyć w jednej ręce broń lekką, a w drugiej tarczę. Korzystamy ze słabego ataku, silnego ataku i bloku tarczą. Oprócz tego z biegiem gry zdobywamy specjalne zdolności – na przykład możliwość zatrucia ostrza czy wyprowadzenia jakiegoś potężnego nokautującego ciosu.
Atak frontalny na hordę przeciwników nie zawsze jest jednak najlepszym czy wykonalnym pomysłem. Alternatywą jest skrytobójstwo – czyli skradanie się po danym obozowisku, katedrze czy innym miejscu i eliminowanie przeciwników po cichu, jeden za drugim. Pilnie uważając, by żaden przed śmiercią nie podniósł alarmu.
Obie te mechaniki zostały cudownie dopieszczone. Walka jest techniczna i wymaga taktyki – każdy rodzaj przeciwnika wymaga innej strategii. Skradanie się również się nie nudzi za sprawą swietnie zaprojektowanych lokacji, gdzie każda wymusza ciut inne podejście.
Niestety, są też i problemy. Zacznijmy od tych technicznych.
Grę niemal w całości przeszedłem na konsoli Xbox Series X. I… cóż. Nie było to najlepsze z doświadczeń. Assassin’s Creed Valhalla jest grą nie tylko artystycznie piękną (a więc ze świetnie zaprojektowanymi lokacjami czy postaciami), ale również i graficznie. Przynajmniej jeśli oceniamy ją w kontekście mijającej już generacji konsol. Wyraźnie została zaprojektowana tak, by posiadacze konsol PlayStation 4 Pro i Xbox One X uśmiechali się od ucha do ucha. Zdecydowanie gorzej jest z tak zwanym next genem.
Ubisoftowi wyraźnie brakowało czasu na zoptymalizowanie tej gry pod możliwości nowych konsol. Na dziś możemy się bawić w dwóch trybach. Ten oferujący 30 kl./s akurat działa świetnie, oferując grafikę o bardzo wysokiej szczegółowości i rozdzielczości. Z kolei ten z 60 kl./s wprowadza zupełnie nową jakość do serii – po raz pierwszy 60 kl./s na konsolach! Niestety, wiąże się to z problemami.
Gra w tym trybie wygląda nieco gorzej niż na konsoli Xbox One X. To niebywałe. Na dodatek pełna jest w nim wizualnych błędów, z problemami z pionową synchronizacją na czele. 30 klatek na sekundę nie przystoi grze pisanej pod konsole nowej generacji. Z kolei tryb sześćdziesięciu jest wizualnie rozczarowujący.
Podobno gra ma być łatana, a twórcy tłumaczą się, że późno zyskali dostęp do finalnych wersji nowych konsol i ich SDK. Na dodatek trwa pandemia i praca zespołowa nad grą jest wysoce utrudniona. Wierzę, że przyszłe łatki częściowo problem rozwiążą. Na razie jednak mamy albo grę tylko ładną grę z szarpiącą animacją i błędami synchronizacji obrazu, albo tylko bardzo ładną, ale w rozczarowujących 30 kl./s. To nie tak miało wyglądać i działać.
Cała radość z zabawy nie pozwala jednak zapomnieć, że ten kotlet był już kilkukrotnie odgrzewany.
Bogactwo i różnorodność możliwych do podjęcia zajęć nie zmieniają faktu, że są to zadania proste i mało kreatywne. Różnorodność miejsc, budynków i świata nie zmieniają faktu, że celem misji jest niemal zawsze to samo - w trzech odmianach (zabij, uratuj, ukradnij). Ta piaskownica nigdy wcześniej nie była tak wypełniona tak licznymi zabawkami – to jednak nadal ta sama piaskownica. I nie można ignorować istnienia takich gier, jak Zelda czy Wiedźmin. Gdzie nawet najbardziej trzeciorzędny quest jest kreatywny i starannie przygotowany.
Trudno ignorować też fakt, że to trzecia niemal taka sama gra. Trudno nie zwrócić uwagę na trapiące ją błędy techniczne. Jej scenariusz wciąga, ale w żadnym razie nie jest wybitny. System walki jest przyzwoity, jednak daleko mu do czołowych reprezentantów gatunku. Rozbijając Assassin’s Creed Valhalla na czynniki pierwsze w większości elementów wychodzi średniak. Ale przecież średniak by mi się szybko znudził – a ja bawiłem się świetnie. O co chodzi?
Zdaje się, że ten świat gry wykonał lwią część roboty, a resztę dopowiedziała mi wyobraźnia. Valhalla jest bardzo wiarygodna wizualnie – nawet jeśli w danym momencie dosiadamy dzikiego wilka, jadąc na nim niczym na magicznym wierzchowcu. Tak zwana immersja w tej grze stoi na bardzo wysokim poziomie. To, w połączeniu z fajnie napisanymi i bardzo dobrze zagranymi postaciami zaczyna tworzyć swoiste płótno dla wyobraźni. Ja podczas gry faktycznie byłem Eivorem. To ja przemierzałem angielskie łąki i lasy w poszukiwaniu glorii i chwały. I wtedy to działa.
Z takim podejściem Valhalla wchodzi jak najlepsze wino. Zestawiając ostatnie trzy części Assassin’s Creed – Origins, Odyssey i Valhalla to ta ostatnia jest zdecydowanie najlepsza. Najdojrzalsza, najbardziej dopracowana (minus problemy techniczne), najciekawsza, najładniejsza. Jej urok, piękno i różnorodność dobrze maskują bytność tysięcy wypełniaczy – jest ich po prostu tak wiele i tak wiele rodzajów, że trudniej narzekać na ich prostotę i miałkość. Na dodatek nie musimy się nimi interesować – możemy robić tylko to, co nas ciekawi, a i tak wylevelujemy naszą postać. Nie interesuje cię polowanie na rycerzy zakonu? Nudzą cię najazdy na klasztory? Wolisz polować na dzikie bestie? Śmiało – można i tak. Valhalla jedyne, do czego zmusza, to do misji związanych z głównym wątkiem fabularnym. Reszta jest wyborem.
Czas na zmiany. Czas na nowe pomysły dla Assassin’s Creed. Wątpię, by to danie podane jeszcze raz ponownie mi zasmakowało. Valhalli jednak raz jeszcze udało się mnie przenieść na długie godziny do zupełnie innej rzeczywistości. Po raz ostatni – tego jestem niemal pewien. Ale cóż to była za wyprawa. Zdobyłem nie tylko chwałę i bogactwo, ale też i mnóstwo satysfakcji i przyjemności. Zdecydowanie polecam zakup i to nawet bez czekania na obniżki cen. Choć jeżeli Origins i Odyssey komuś nie przypadły do gustu, to i w Valhalli nie będzie miał czego szukać.