Historia tej tragedii zmieniła psychologię. 56 lat temu zamordowano Kitty Genovese
W połowie lat 60. Nowym Jorkiem wstrząsnęła tragedia, która rzuciła cień na całe miasto. Historia brutalnego morderstwa młodej dziewczyny była tak wstrząsająca, że przez lata inspirowała działania polityków, teksty publicystów i eksperymenty psychologów. Historia, która w swoich kluczowych elementach okazała się fake newsem, zmieniła rzeczywistość i to nie tylko amerykańską.
Przez ponad pół godziny 38 szanowanych, przestrzegających prawa obywateli w Queens obserwowało zabójcę śledzącego i dżgającego kobietę w trzech oddzielnych atakach w Kew Gardens – zaczyna się jeden z najważniejszych fake newsów w dziejach amerykańskiego dziennikarstwa.
Śmierć Catherine „Kitty” Genovese i apatia mieszkańców Nowego Jorku.
13 Marca 1964 r. Kitty Genovese zostaje brutalnie zamordowana. Według opisującego tę historię Abe'a Rosenthala, choć jej powolną, trwającą pół godziny tragedię obserwowało niemal 40 świadków, wszyscy pozostali bierni. Tematem przewodnim artykułu, który wstrząsnął całym narodem, była apatia.
Ludzie zastanawiali się, jak to możliwe - nie samo morderstwo, ale ten przerażający brak reakcji świadków. Obarczano winą telewizję, pokazującą coraz brutalniejsze sceny, winiono duże miasta, w których ludzie żyli obok siebie, ale nie tworzyli wspólnoty, wskazywano na sam Nowy Jork, jako miasto przemocy. Opowieść o śmierci Kitty stała się opowieścią o zobojętnieniu, o braku reakcji, o dehumanizacji społeczeństwa ogarniętego apatią.
Opowieścią, która od samego początku byłą fałszywa.
Kto uratuje damę w opałach? A samego siebie?
Bibb Latane i John M. Darley nie wierzyli w tę narrację. Psychologowie postanowili zaprojektować eksperyment, który miał zbadać, czy za biernością świadków zabójstwa Kitty rzeczywiście stała niezwykła apatia nowojorczyków. Judy Rodin, wtedy studentka psychologii na Columbia University, rekrutowała swoich uniwersyteckich kolegów do eksperymentu. Prowadziła ich do gmachu wydziału matematyki, w którym miały odbywać się badania, i prosiła o wypełnienie przygotowanych kwestionariuszy. Gdy badani zaznaczali odpowiednie kratki na kartkach, ona sama szła do pokoju obok, w którym rozpoczynał się mały dramat zainscenizowany przez badaczy. Rodin mówiła do siebie, że musi zdjąć książkę z półki. Słychać było, że podjeżdża krzesłem do szafy i wchodzi na nie. Nagle do uszu badanych dobiegał głośny rumor i krzyk, który sugerował, że dziewczyna spadła. Brzmiało to paskudnie, za parawanem doszło właśnie do potencjalnie poważnego wypadki.
Eksperyment powtórzono kilkakrotnie – jego wynik nie pozostawiał złudzeń. Kluczowe dla reakcji na potencjalny wypadek było to, czy badani siedzieli w pokoju sami, czy byli tam z innymi. W pierwszym wypadku znacznie częściej ktoś szedł sprawdzić, czy nic się dziewczynie nie stało.
Nie chodziło tu jednak o egoizm świadków rzekomego wypadku. Podobne reakcje badacze zaobserwowali w innych eksperymentach, modyfikujących trochę podstawowy scenariusz. Ich uczestnicy zdradzali tę samą niechęć do reakcji w grupie, gdy chodziło o ich własne bezpieczeństwo. W jednym z bardziej znanych wariantów tego eksperymentu w pokoju, w którym przebywali badaniu, zaczął pojawiać się dym. Jeśli badani byli w pomieszczeniu sami, zwykle wychodzili z niego w poszukiwaniu osoby, której mogliby zgłosić niepokojące zdarzenie, jeśli jednak towarzyszył im ktoś, kto dymem się nie przejmował, zwykle nie reagowali, nawet gdy dym wypełniał dużą część pokoju.
Konkluzja z tych i podobnych doświadczeń przeczyła zdrowemu rozsądkowi - wynikało z niej, że im więcej świadków kryzysowego zdarzenia jest na miejscu, tym mniejsza jest szansa na to, że ktoś na nie odpowiednio zareaguje.
Po wielu latach historia Kitty brzmi już inaczej.
Bill Genovese, brat Kitty, nie mogąc pogodzić się z historią opisywaną przez gazetę, zaczął na własną rękę sprawdzać, co działo się tragicznej nocy w Queens. Prawda bardzo odbiegała od tego, co dziennikarzom przekazała policja.
Nie było trzech ataków na Kitty, były dwa. Tylko jeden miał miejsce na ulicy, gdzie mogli go widzieć potencjalni świadkowie, była jednak noc, więc większość z nich spała. Nieprawdą jest też, że nikt nie interweniował. Winston Moseley, zabójca Kitty, uciekł w pierwszej chwili po tym, jak ktoś krzyknął z okna, żeby zostawił dziewczynę w spokoju. Dopiero później wrócił dokonać dzieła. Część ówczesnych mieszkańców tamtych domów twierdzi też, że dzwoniła na policję – z danych wynika jednak, że funkcjonariusze dostali tego dnia tylko jeden telefon i to dopiero po tym, gdy Kitty już nie żyła, a sprawcy dawno już nie było na miejscu zdarzenia. Nie musi to znaczyć, że świadkowie mijają się z prawdą - w latach 60. nie zapisywano zgłoszeń tak skrupulatnie jak dziś.
Najważniejsze jednak jest to, że Kitty przyszedł ktoś z pomocą. Sophia Farrar, jej sąsiadka, gdy dowiedziała się, że dziewczynę zaatakowano, zbiegłą ją odnaleźć. Kitty jeszcze wtedy żyła i choć na ratunek było już za późno, dziewczyna zmarła trzymana w ramionach przez przyjaciółkę.
Choć historia Kitty w wielu miejscach nie była prawdziwa, wnioski, które z niej wyciągnięto, posunęły na przód psychologię.
Po latach wiemy, że historia Kitty okazała się w dużej mierze koloryzowana. Druzgoczące zdanie o 38 świadkach, na oczach których przez pół godziny mordowano młodą dziewczynę, pozostanie w annałach dziennikarstwa jako przykład tego, że nawet sam szef policji nie jest doskonałym źródłem informacji. Jednak, mimo że fałszywa, główna przesłanka tej historii, zainspirowała serię eksperymentów, z których wnioski do dziś pozostają aktualne.