REKLAMA

Przyśnił mi się Apple Band. Taki Xiaomi Mi Band 4, tylko że działa i wygląda

Przyśnił mi się Apple Band. Taki Xiaomi Mi Band 4, tylko że działa
REKLAMA

Tim Cook wchodzi na scenę. Zapowiada „urządzenie, jakiego jeszcze nie widzieliśmy”. Gasną światła i rusza reklama. Oto pierwsza opaska fitness od Apple’a – Apple Band. A potem się budzę.

REKLAMA

Tak, marzy mi się opaska fitness od Apple’a. Chciałbym, żeby gigant z Cupertino w końcu pokazał urządzenie ubieralne, które nie jest kosztującym krocie i ładowanym codziennie pseudo-zegarkiem. Już tłumaczę.

Od blisko pięciu lat noszę na nadgarstku ten czy inny smartwatch.

Na początku był Pebble Time. Potem Moto 360. Potem przewinęło się kilka testowych Samsungów. Potem były Fossile z Wear OS. W międzyczasie miałem przyjemność przetestować zegarki Fitbita, Garmina i Huaweia.

Polubiłem wygodę błyskawicznego dostępu do informacji. Zacząłem polegać na powiadomieniach wysyłanych bezpośrednio na nadgarstek. Gdy zacząłem aktywnie uprawiać sporty, doceniłem możliwość śledzenia treningów i analizy zebranych tam danych. O dziwo, odkryłem też, że smartwatch jest znakomitym antidotum na uzależnienie od smartfona. Gdy mam pewność, że niczego nie przegapię, nie korci mnie, by patrzeć na telefon.

Garmin Fenix 6 Pro opinie class="wp-image-1070835"

Z biegiem czasu smartwatche zaczęły mnie jednak niemożebnie irytować. Nie licząc może Garmina Fenix 6, którego testowałem ostatnio, nie miałem na nadgarstku inteligentnego zegarka, który nie sprawiałby mniejszych czy większych problemów.

Moim ostatnim prywatnym smartwatchem był Fossil Sport z Wear OS. Zegarek o potężnych możliwościach… który zawieszał się średnio 2 razy dziennie, zwykle gdy chciałem sprawdzić godzinę lub uruchomić pomiary aktywności. W końcu po tym, jak zmieniłem smartfon z Androidem na iPhone’a, Fossil w ogóle poszedł w odstawkę – na początku nie działał z iOS 13 w ogóle, teraz działa tak bardzo w kratkę, że trudno używać go na co dzień.

Od tamtej pory kombinuję z doborem zegarka, który byłby idealnym kompanem dla iPhone’a i mojego stylu życia. Rzeczy, wydawałoby się, banalna – wystarczy kupić Apple Watcha. Tyle, że nie.

Apple Watch jest dla mnie produktem nieakceptowalnie kompromisowym.

Po pierwsze, trzeba go ładować codziennie. Przy moim trybie życia, zapewne nie wytrzymywałby całego dnia, tak jak nie wytrzymywał go żaden zegarek z Wear OS.

Po drugie, Apple Watch jest delikatny. Zbyt delikatny. Podstawowa wersja, z aluminiową obudową i szkłem ochronnym nawet nie zbliża się poziomem wytrzymałości do tego, czego ostatnimi czasy oczekuję od zegarka.

Wytrzymalszy wariant, z szafirowym szkłem i obudową ze stali nierdzewnej jest z kolei tak drogi, że w ogóle nie wchodzi w grę. Zważywszy na to, jak szybko Apple Watch (i wszystkie pozostałe smartwatche tak naprawdę) staje się bezużyteczny, wydatek blisko 4000 zł na taki zegarek jest absurdalny.

 class="wp-image-1006788"

Skoro Apple Watch nie wchodzi w grę, pozostaje rozejrzeć się za alternatywą. Jedyną sensowną, jaką znalazłem do tej pory, jest Garmin. Fenix 6, Forerunner 945 czy nawet Vivoactive 4 – to wszystko świetne zegarki, z długim czasem pracy na jednym ładowaniu i ogromnymi możliwościami fitnessowymi.

Im bardziej jednak zgłębiałem temat, tym bardziej zaczęło mnie ciągnąć w stronę klasycznych zegarków. Automatów od Seiko. Niezniszczalnych G-Shocków. Polowych Hamiltonów. Podniebnych Glycine’ów. Zacząłem odkrywać pozornie przestarzały świat klasycznych czasomierzy, które dawno powinny odejść do lamusa i... zrozumiałem, dlaczego tam nie odeszły i pewnie nieprędko odejdą.

Klasyczne zegarki mają wiele zalet.

Nie potrafią zbyt wiele na tle takiego Apple Watcha, ale za to w cenie Apple Watcha kupimy zegarek, który najprawdopodobniej nas przeżyje i któremu niestraszne trudne warunki. W sumie to za cenę Apple Watcha kupimy nawet więcej niż jeden taki zegarek…

Gdy więc oddałem ostatniego smartwatcha, jakiego miałem na testy, założyłem na nadgarstku aktualnie posiadany „zwykły” zegarek – taniego Timexa Boost Shock. Mam go od blisko roku, był ze mną w najtrudniejszych warunkach, przeżył więcej, niż przeżyłby jakikolwiek smartwatch (może wyjąwszy Garmina Fenix).

Timex Boost Shock class="wp-image-931919"

W sklepie dostaniemy go za niespełna 400 zł, a – o dziwo – spełnia on 90 proc. moich zegarkowych potrzeb. Pokazuje czas (o każdej godzinie, ekran mu nie gaśnie i nie trzeba kręcić nadgarstkiem, by znów się podświetlił). Ma wbudowany stoper i dwa alarmy. Ma odliczanie czasu w dół, co bardzo się przydaje do odmierzania przerw między seriami na siłowni. Uwielbiam go. A skoro tak wiele potrafi tani zegarek outdoorowy, to co dopiero potrafił będzie G-Shock Mudmaster z kompletem trzech sensorów?

Klasyczne zegarki nie mogą jednak wszystkiego.

Niestety, ani Timex za 400 zł ani G-Shock za 2400 zł nie spełniają pozostałych 10 proc. moich potrzeb – nie przekazują powiadomień, nie liczą kroków i nie mogę z ich poziomu sterować odtwarzaniem multimediów.

Gdy nosiłem smartwatche, ani razu nie przegapiłem telefonu od żony, ważnej wiadomości z pracy czy innej istotnej sprawy. Te nieistotne i tak wyciszam – smartwatch sprawiał jednak, że te najistotniejsze docierały do mnie nawet wtedy, gdy smartfon miałem schowany w plecaku albo gdy zostawiłem go w drugim pokoju.

Garmin Vivoactive 4 opinie class="wp-image-1039976"

Wystarczyło, że zdjąłem smartwatcha i zaczęły się problemy.

Notorycznie nie docierały do mnie istotne informacje. Po wielokroć rozminąłem się z kurierem, bo nie słyszałem podczas spaceru z psem, że dzwoni mi telefon (wibracji w kieszeni grubych spodni też nie czułem). Nie mówiąc już o tym, ile razy zadziałałem na nerwy żonie, nie odpisując jej na Messengerze…

Mierzenie kroków to rzecz opcjonalna, ale ostatnimi czasy bardzo ją doceniam. Ten prosty pomiar wystarczy, bym miał dobry ogląd na to, czy odpowiednio dużo się ruszam i czy zapewniam odpowiednio dużo ruchu mojemu psu.

Garmin Vivoactive 4 opinie class="wp-image-1039979"

W zwykłym zegarku strasznie brakuje mi też możliwości kontrolowania multimediów na smartfonie. Przydaje się to zwłaszcza w trakcie aktywności, albo gdy mam zajęte ręce, a akurat Spotify zaczął odtwarzać piosenkę, za którą nie przepadam. Niby drobiazg, ale przywykłem do niego na tyle, że trudno bez niego żyć.

Raptem trzy kwestie sprawiły, że używanie wyłącznie tradycyjnego czasomierza nie wchodziło u mnie w grę. Nie chciałem jednak, by raptem trzy rzeczy zaważyły na kupnie smartwatcha, który kosztowałby mnóstwo pieniędzy, a którego po 2-3 latach i tak musiałbym zutylizować.

Rozwiązanie przyszło przypadkiem: opaska fitness.

Na służbowym Slacku zobaczyłem, że kilka osób nabyło opaski Xiaomi Mi Band 4. Pomyślałem „czemu nie?” – zajrzałem do sklepu, kupiłem w promocji za 100 zł i… okazało się, że opaska fitness rozwiązuje wszystkie moje problemy.

Nawet kosztujący śmieszne grosze Mi Band 4 okazał się wystarczająco „inteligentnym” gadżetem, bym nie tęsknił za drogim smartwatchem. Oczywiście taka opaska marnie spisuje się w roli zegarka, więc chcąc mieć „najlepsze z dwóch światów” trzeba nosić jedno i drugie, ale… to rozwiązanie naprawdę mi się spodobało.

Na lewym nadgarstku noszę opaskę z wygaszonym zwykle ekranem – wybudza się dopiero wtedy, gdy przychodzi powiadomienie lub gdy dotknę przycisku. Opaska mierzy kroki, sprawdza moje tętno, pozwala sterować muzyką i – najważniejsze – przekazuje powiadomienia. Nie muszę jej też ładować codziennie, ani nawet co drugi dzień. Posiadam Mi Banda 4 blisko 2 miesiące i przez ten czas ładowałem ją tylko 3 razy.

Na prawym nadgarstku noszę zaś zwykły zegarek. Który zawsze pokazuje czas, nie zawiesi się gdy będę chciał sprawdzić godzinę i który, tak po prostu, cieszy oko, gdy na niego patrzę.

Xiaomi Mi Band 4 jest jednak przy tym prostym kawałkiem chińskiej tandety; spełnia swoje zadanie, ale wygląda źle, wykonana jest jeszcze gorzej, a pomiary aktywności to w jej przypadku raczej generator liczb losowych niż wiarygodne dane. Co więcej, po dwóch miesiącach zaczęła sprawiać dziwne problemy - a to się zawiesza, a to rozłącza się ze smartfonem, do tego jej ekran jest już cały porysowany, bo nie cackam się z nią przesadnie.

Postanowiłem więc sprawdzić, jak wygląda sytuacja z droższymi opaskami fitness.

Na pierwszy ogień poszedł Garmin Vivosmart 4.

 class="wp-image-1091379"

Noszę tę opaskę od trzech tygodni (recenzja niebawem!) i gdyby nie ustawiczne problemy z połączeniem z aplikacją Garmin Connect na iOS, już bym ją zamawiał na własność.

Mi Banda 4 i Vivosmarta 4 dzieli różnica klas. Choć obydwie robią z grubsza to samo, to produkt Garmina jest o niebo lepiej wykonany, ma bardziej dopracowany interfejs i znacznie lepiej leży na nadgarstku. Przegrywa w zasadzie tylko czasem pracy, który w Xiaomi Mi Band 4 jest naprawdę fantastyczny – w Garminie wynosi „tylko” 7 dni.

Co nie mniej istotne, opaski fitness są tanie. Xiaomi mogliby w tej cenie dorzucać do chipsów, a nawet znacznie lepszy Garmin kosztuje raptem 500 zł. Znacznie mniej od dowolnego porządnego smartwatcha.

 class="wp-image-937154"

O ile nie wydałbym 2000+ złotych na Apple Watcha, którego wyrzuciłbym po dwóch latach, tak nie widzę problemu, by wydać 2000 zł na mechanicznego Seiko SKX007, który mnie przeżyje, i 500 zł na opaskę fitness, która nawet jeśli się rozpadnie po 2-3 latach, kosztuje na tyle niewiele, by nie żałować.

Obawiam się tylko, że nie istnieje na rynku coś takiego jak „opaska idealna”.

Im dłużej zgłębiam temat i rozmawiam z ludźmi, którzy noszą takie gadżety od lat, tym bardziej widzę, że każda opaska ma większe lub mniejsze „ale”.

I tu rodzi się moje małe marzenie: chciałbym, żeby Apple pokazał swoją opaskę fitness.

Aż dziw, że Apple Band jeszcze nie istnieje.

Sportowa opaska od Apple’a? Toż to najbardziej sensowny produkt, jaki mógłby się pojawić w portfolio firmy!

Niewielki gadżet, wyposażony w znakomity pulsometr z Apple Watcha. Stale monitorujący nasze zdrowie i kondycję fizyczną, ale pozbawiony całej „smart” otoczki inteligentnego zegarka. Proste urządzenie, które jest w stanie wytrzymać kilka dni bez ładowania i które można nosić zawsze i wszędzie, bo przylega do nadgarstka tak ściśle, by nie rzucać się w oczy.

Opaska, która „po prostu działa”. Która nie jest wykonana jak tania zabawka, ale która też nie sprawia żadnych problemów z połączeniem i ma interfejs, którego rozszyfrowanie nie wymaga podręcznej legendy z piktogramami.

Czyż nie byłby to idealny kompan dla taniego iPhone’a, którego mamy rzekomo zobaczyć już za miesiąc? Czy nie byłoby to zgodne z nową strategią Apple’a, która zakłada otworzenie się na klienta masowego, a nie tylko na produkty premium w cenie premium?

Widzę Apple Band oczyma wyobraźni.

A potem się budzę i zdaję sobie sprawę, że nigdy nie pojawił się choćby cień plotki, jakoby Apple miał pracować nad takim gadżetem. Pojawiały się doniesienia o pierścieniu (co też nie byłoby złym rozwiązaniem…), ale nigdy o opasce fitness.

I patrząc na chłodno, nic w tym dziwnego. Apple skupia swoje wysiłki na jednym produkcie ubieralnym – na Watchu. Sądząc po tym, że w ubiegłym roku Apple Watch przegonił cały biznes szwajcarskich zegarków, strategia działa. I niestety nie sądzę, by Apple odstąpił od tej dojnej krowy na rzecz potencjalnie hitowej, ale mniej dochodowej opaski. W końcu Apple Watch to „zegarek”. A na zegarki popyt jest nieporównywalnie większy niż na opaski sportowe.

 class="wp-image-937124"

Tym niemniej – pomarzyć dobra rzecz.

Obawiam się tylko, że nawet gdyby marzenie stało się rzeczywistością, opaska od Apple’a miałaby co najmniej jedno „ale”: cenę. W końcu to Apple. Nie ma co liczyć na opaskę za 119 zł, ani nawet za 500 zł.

REKLAMA

A jeśli taka opaska miałaby kosztować ponad 1000 zł, to… lepiej już dołożyć do Apple Watcha. I koło się zamyka.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA