Zdjąłem smartwatch, by przekonać się, czy w 2019 r. nadal warto kupić zwykły zegarek
Od kilku lat zamiast tradycyjnego zegarka noszę smartwatch. I choć bardzo cenię sobie wygodę, którą zapewnia inteligentny zegarek, czasem się zastanawiam, czy nie lepiej założyć na nadgarstek zwykły czasomierz. Czy warto kupić zwykły zegarek w 2019 r.?
Inteligentne zegarki mają wiele zalet. Przede wszystkim ułatwiają filtrowanie powiadomień, kompletnie odcinając nas od tych niechcianych i zapewniając, że te najważniejsze na pewno do nas trafią. Umożliwiają wygodne sterowanie multimediami. Pozwalają śledzić treningi i analizować ich przebieg. Można na nich zainstalować przeróżne aplikacje, diametralnie rozszerzając spektrum ich możliwości.
Nie da się jednak ukryć, że smartwatche mają też wiele wad, a sądząc po tym, że rynek smartwatchów wciąż trudno nazwać „dojrzałym”, dla wielu ludzi te wady przyćmiewają wszelkie korzyści płynące z noszenia inteligentnego zegarka.
Sam przez większość czasu zbywałem większość krytyki wobec inteligentnych zegarków, ale są trzy wady, nad którymi nadal trudno jest przejść do porządku dziennego:
Smartwatche są filigranowe i… niezbyt piękne.
Nad ich wątpliwą urodą jestem w stanie przejść do porządku dziennego, ale wytrzymałość to co innego. Nie licząc może tworów takich jak Casio Pro Trek WSD-F30, inteligentne zegarki nie są w stanie znieść nawet ułamka tego, co może znieść tradycyjny zegarek, szczególnie gdy mowa o modelach stricte outdoorowych.
Ich szkła ochronne są bardziej podatne na zarysowanie (i – w przeciwieństwie do szkieł mineralnych czy heksalitowych – niełatwo je wypolerować), obudowy zazwyczaj mają nieodporną na wstrząsy konstrukcję, a poziom wodoodporności bardzo odstaje od tego, który spotykamy nawet w tanich, tradycyjnych zegarkach.
Czas pracy na jednym ładowaniu to żart.
Nawet gdy mówimy o championach tej konkurencji, patrzymy na góra kilka dni z dala od gniazdka. Standardem jest zaś doba. A że akumulatory we współczesnej elektronice dość szybko ulegają degradacji, z czasem sytuacja ulega pogorszeniu. Mój obecny smartwatch z Wear OS, który na początku wytrzymywał ok. 1,5 dnia na jednym ładowaniu, obecnie woła o zasilanie przed 18:00.
Tymczasem tradycyjne zegarki trzymają lata. Nie mówiąc już o czasomierzach automatycznych, którym źródła energii zwyczajnie się nie wymienia, bo pracują dopóty, dopóki zapewnimy im od czasu do czasu kilka obrotów nadgarstka.
Smartwatche to drogie produkty o krótkim terminie ważności.
Przeciętny smartwatch, taki wart polecenia, to koszt minimum 1000 zł. Przeciętna długość życia takiego urządzenia? Może dwa lata. Może trzy-cztery, jeśli mówimy o najdroższych modelach Fossila. Może rok, jeśli mówimy o najtańszych modelach z Wear OS.
Tak czy inaczej – wystarczy kilka krótkich lat, by relatywnie drogi smartwatch stał się bezużytecznym elektrośmieciem. Czy to z powodu degradacji podzespołów, ubicia wsparcia przez producenta czy niekompatybilnej aktualizacji oprogramowania – inteligentny zegarek czeka rychły koniec.
Tymczasem kosztujący tyle samo (lub mniej) tradycyjny zegarek, nieważne, czy analogowy, czy cyfrowy, posłuży nam przez wiele, wiele lat. Może nawet do śmierci. Ba, może nawet będzie służył długo po naszej śmierci. W każdym razie będzie pełnił swoją funkcję nieporównywalnie dłużej niż smartwatch.
Pomimo powyższych wad, smartwatche są produktem w oczywisty sposób „lepszym” od tradycyjnych zegarków. Są nowoczesne, mogą więcej, lepiej wpisują się we współczesny świat. Ale czy na pewno?
Niedawno nadarzyła mi się okazja przetestować tradycyjny, cyfrowy, outdoorowy zegarek Timex Boost Shock TW5M26100. Chętnie z niej skorzystałem, by przekonać się, na ile będzie mi brakowało smartwatcha i czy zakup zwykłego zegarka w 2019 r. to faktycznie taki zły (czy też dobry) pomysł.
Korzystając z długiego weekendu zdjąłem więc smartwatch, założyłem tradycyjny zegarek i… efekty bardzo mnie zaskoczyły.
Czy tradycyjny zegarek może zastąpić smartwatch?
I tak, i nie. W oczywisty sposób nie zastąpi typowych „smart” funkcji, jak przekazywanie powiadomień, sterowanie multimediami czy mierzenie aktywności. Ale poza tym?
Robiąc krótki rachunek sumienia zdałem sobie sprawę, do czego tak naprawdę najczęściej wykorzystuję inteligentny zegarek, prócz wspomnianych wyżej funkcji „smart”.
Najczęściej – oczywiście – sprawdzam, która jest godzina. Mierzę czas niezbędny do zaparzenia kawy w aeropressie. Odliczam przerwy między seriami ćwiczeń na siłowni. Zapisuję nie tyle przebyte kilometry, co czas spędzony na spacerach z psem.
O dziwo, w tych zastosowaniach zegarek Timex Boost Shock okazał się więcej niż wystarczający. Podaje czas, to oczywiste. Ma wbudowany stoper, więc parzenie kawy nadal odbywało się zgodnie ze sztuką, a przerwy między ćwiczeniami na siłowni były dobrze zmierzone (może nawet lepiej, bo stoper nie zawieszał się w czasie liczenia, co zdarzyło mi się nie raz ze smartwatchem…). Nie mogłem zmierzyć, ile przebyłem kilometrów, ale wbudowany chronometr podliczył spędzony na spacerach czas z dokładnością do milisekund.
Gdybym chciał, mógłbym też mierzyć interwały czy ustawić sobie dwa budziki. Innymi słowy – przez większość czasu w ogóle nie brakowało mi smartwatcha na nadgarstku. Timex Boost Shock pozbawiony jest też trzech wad, które wymieniłem na początku tego tekstu:
Timex Boost Shock definitywnie nie jest filigranowy i może się podobać.
Koperta ma 47 mm szerokości i wykonano ją z żywicy, dzięki czemu jest piekielnie odporna na uszkodzenia. Sprawdziłem to empirycznie podczas szybkiego biegu przez las, uderzając obudową o drzewo w pełnym pędzie. Nie mam wątpliwości, że mój smartwatch po takim starciu nadawałby się tylko do wyrzucenia. Na Timeksie nie pozostawiło ani śladu.
Od strony estetycznej Boost Shock ma też swój urok. Nie jest to oczywiście zegarek pasujący do każdej kreacji i do garnituru, ale jeśli chodzi o zegarki outdoorowe, prezentuje się po prostu dobrze. Choć uczciwie trzeba przyznać, że o ile koperta świetnie znosi zabrudzenia, tak sylikonowy pasek trzeba myć kilka razy w tygodniu, bo brud wczepia się w jego rowki.
Czas pracy nie jest zmartwieniem.
Producent podaje, że konieczność wymiany baterii zajdzie dopiero za dwa lata. Przyznaję, dziwnie było kłaść się spać, nie musząc odkładać zegarka na stację dokującą. Odświeżające.
Ten zegarek pewnie mnie przeżyje, a kosztuje grosze.
Timex Boost Shock TW5M26100 kosztuje niespełna 400 zł, a wykonany jest tak, by sprostać każdemu wyzwaniu. W czasie kilku tygodni testów zauważyłem w zasadzie tylko dwie wady, czy może raczej irytujące cechy zegarka, które mogą nieco uwierać – przyciski trudno jest wcisnąć, zwłaszcza w rękawiczkach, a tarcza osadzona jest nieco zbyt głęboko pod szkłem, przez co w ostrym świetle nie zawsze dobrze widać elektroniczny cyferblat.
Nie ma za to cienia problemu z dostrzeżeniem czasu czy pomiarów nocą – wystarczy wcisnąć przycisk uruchamiający elektroluminescencyjne podświetlenie Indiglo, by cyferki rozjarzyły się zielonym światłem.
Całość jest wodoszczelna do 200 m i – w przeciwieństwie do smartwatchów – niestraszne jej łagodne detergenty, jak płyny do mycia naczyń czy do kąpieli. Nie boi się też słonej wody, co sprawdziłem na własnej skórze w Bałtyku.
Zmiana smartwatcha na tradycyjny zegarek nie jest prosta, ale niesie kilka niespodziewanych korzyści.
Przyznaję, trudno było mi się przyzwyczaić do faktu, że zegarek nie powiadamia mnie o przychodzących wiadomościach czy połączeniach. Niejednokrotnie przegapiłem przez to telefon od żony i powiadomienie z komunikatora służbowego, bo zwyczajnie zapominałem wyłączyć tryb „nie przeszkadzać” w smartfonie.
Po kilku dniach bez smartwatcha na nadgarstku odkryłem jednak niespodziewane korzyści natury psychologicznej.
Jestem spokojniejszy. Nic mnie nie rozprasza, wibrując na nadgarstku. Nie irytuję się, gdy chcę po prostu sprawdzić godzinę, a zegarek albo ma wyłączony ekran, albo się rozładował, albo zawiesił (szczególnie dotkliwe w zegarkach z Wear OS).
Podczas treningu na siłowni nie przejmuję się tym, by zanotować liczbę powtórzeń, a po prostu spokojnie odmierzam czas do kolejnej serii. Idąc na spacer z psem nie liczę jego jakości liczbą przebytych kilometrów, a jakością spędzonego czasu. O dziwo, odkąd nie liczę przebytych kilometrów, spacery zrobiły się dłuższe i jakby przyjemniejsze.
Czy warto kupić zwykły zegarek w 2019 r.?
To nie jest pytanie, na które można odpowiedzieć jednoznacznie. Jeden przedłoży wygodę i nowoczesność nad urok i wytrzymałość, kto inny woli ponadczasowy design, solidną konstrukcję i długowieczność.
Po kilku tygodniach testów, a szczególnie po ostatnich dniach z samym tylko zwykłym zegarkiem, muszę jednak powiedzieć, że kupienie „zacofanego”, „nic niepotrafiącego” czasomierza może być bardziej sensowne, niż wydaje się na pierwszy rzut oka.
Nie mówiąc o tym, że świat tradycyjnych czasomierzy jest po wielokroć bardziej fascynujący od świata zegarków „inteligentnych” i – wbrew temu, co może się wydawać technologicznym geekom – całkiem postępowy.
Nie mogę powiedzieć, bym był w tej kwestii ekspertem, ale jeśli test Timeksa Boost Shock do czegoś mnie przekonał, to właśnie do tego, że tradycyjne zegarki są niszą, którą zdecydowanie warto eksplorować.