REKLAMA

Jej córka zderzyła się z polskim przedszkolem. Założyła więc własne, teraz ma ich kilka i myśli o franczyzie - historia Ukrainki w Polsce

5 lat temu Anna Chimchuk z mężem i dwiema małymi córkami przeniosła się z Odessy do Warszawy. Na Ukrainie Anna była analitykiem bankowym, doktorem nauk, wykładowcą na uniwersytecie. W Polsce została właścicielką sieci niepublicznych przedszkoli ULIK. Jak twierdzi, o trudnościach, przez które rodzina musiała przejść, nigdy nie zapomni.

ULIK: Jej córka zderzyła się z polskim przedszkolem. Założyła więc własne
REKLAMA
REKLAMA

Uwaga: Cykl „z własnego doświadczenia” jest formatem bloga Spider’s Web Ukraina, w ramach którego pokazujemy historie Ukraińców w Polsce. Chcemy przybliżać sylwetki osób, którym udało się w Polsce, rozwijają tutaj swoje kariery, prowadzą własne firmy, itp. Materiały te powstają na bazie długich rozmów z naszymi bohaterami. W tekstach z tej serii oddajemy głos naszym rozmówcom – sami opowiadają swoją historię.

Przeprowadzka do Polski była decyzją mojego męża, bo dostał tutaj ciekawą ofertę pracy. Jesteśmy taką rodziną, że nie przeprowadzamy się pojedynczo, więc pojechaliśmy wszyscy razem. Nie wiedzieliśmy, jak długo zostaniemy w Polsce. Podchodziliśmy do tego raczej jak do okazji nauczenia się czegoś nowego czy zdobycia nowych doświadczeń. Wydaje mi się, że człowiek, który przeżył imigrację, nawet jeśli po jakimś czasie wraca do domu, ma za sobą coś, czego już nikt nie będzie mógł mu odebrać. Są to nowe umiejętności, wiedza, doświadczenie. Kiedy się przeprowadzasz, spotykasz się z takimi życiowymi sytuacjami, które zwykle nawet by nie przyszłyby do głowy. Te sytuacje może człowieka nie łamią, ale na pewno hartują.

Trudności czekały na nas tam, gdzie ich się nie spodziewaliśmy.

Podczas przeprowadzki, bardzo martwiliśmy się o starszą córkę. Miała iść do pierwszej klasy. Dla nas to było ważne wydarzenie, które przeżywaliśmy w zupełnie innym kraju. O młodszą córkę nie martwiłam się wcale. Okazało się, że starsza córka świetnie się zintegrowała, natomiast młodsza miała problemy.

Na samym początku nie zajmowałam się kwestią zdrowia, więcej uwagi poświęcaliśmy zakwaterowaniu, wyborowi szkoły. Natomiast już w pierwszym tygodniu po przybyciu do Warszawy nagle musieliśmy się zwrócić z dzieckiem do lekarza.

Warunki mieszkaniowe również były inne niż planowaliśmy. Jako dalekowzroczni rodzice przyjechaliśmy do Warszawy, obejrzeliśmy mieszkanie, podpisaliśmy umowę. Wydawało nam się, że wystarczy tylko przeprowadzka i będziemy normalnie żyć. Jednak wszystko poszło nie tak, zmieniliśmy mieszkanie kilka razy aż w końcu znaleźliśmy takie, gdzie już osiedliśmy na dłuższy czas. Wszystkich tych rzeczy nie mogliśmy przewidzieć, było ciężko, zwłaszcza z dwójką dzieci na rękach. Bez przyjaciół, znajomych, po prostu nikogo do pomocy.

Nauczyć się języka przed przeprowadzką to moja pierwsza rada, jaką daję.

Decyzja o przeprowadzce zapadła nieoczekiwanie, więc czasu na naukę języka było mało. Gdy tylko sobie wyobraziłam, że moje dziecko pójdzie do pierwszej klasy, a ja nie będę mogła zapytać nauczycielki, jak sobie radzi, od razu pobiegłam na kurs języka polskiego. Gdy przeprowadziliśmy się do Polski mówiłam po polsku na podstawowym poziomie.

Wydaje mi się, że to jest bardzo ważne. W zasadzie nie rozumiem, jak można się przeprowadzić do innego kraju, nie będąc w stanie powiedzieć ani słowa w danym języku. Kiedy ktoś mnie pyta o radę lub wskazówkę, to mówię: spróbuj nauczyć się języka, ile zdążysz, ile potrafisz, ale jeszcze przed przeprowadzką.

Córka poszła w Polsce do pierwszej klasy. Pod koniec września odbyło się spotkanie rodziców, gdzie trzeba było wybrać trójkę rodzicielską, która będzie się zajmować sprawami klasy. Nikt nie chciał, wszyscy cichutko siedzieli. Nie miałam wątpliwości, że w Odessie byłabym w takiej trójce, ale w Polsce było trudniej, do tego mało znałam polski. „Ale trochę przecież jednak znam” - pomyślałam, podniosłam rękę i powiedziałam, że jeśli nikomu nie przeszkadza, to ja mogłabym być w tej trójce. Oczywiście nikt nie miał nic przeciwko, od razu zgłosiło się jeszcze dwoje rodziców. Później bardzo się z nimi zaprzyjaźniliśmy. Kiedy się przeprowadzasz, bardzo ważna jest komunikacja z nowymi ludźmi, również ze względu na naukę języka.

Kiedy szukaliśmy szkoły dla starszej córki, byli i tacy, którzy reagowali bardzo gburowato.

Szukaliśmy szkoły w następujący sposób: przyjeżdżaliśmy do Warszawy, chodziliśmy po różnych szkołach i pytaliśmy, kto nas przyjmie. Ja mniej-więcej wyobrażałam sobie, jakie mogą pojawić się problemy u dziecka. Przychodziłam do szkoły i tłumaczyłam, że dziecko jeszcze nie mówi po polsku, ale będzie się uczyć, byłam gotowa płacić za dodatkowe zajęcia, aby podszkolić język. W niektórych szkołach reakcja była bardzo negatywna.

Natomiast w szkole, do której w końcu wysłaliśmy naszą córkę, bardzo miła pani w sekretariacie powiedziała: „Tak, to wszystko jest uwzględnione u nas w programie. Jeśli mamy dziecko, które nie mówi po polsku, to przydzielamy mu dodatkowe godziny na naukę języka”. Muszę powiedzieć, że teraz polskie szkoły mają znacznie większe doświadczenie w pracy z dziećmi spoza Polski, niż 5 lat temu.

To była szkoła sportowa, więc zapytali mnie, czy moje dziecko umie pływać? Odpowiedziałam, że oczywiście, przecież przeprowadziliśmy z Odessy, znad morza. Trzeba było zaliczyć test pływania. Test pływania polega na tym, aby sprawdzić, czy dziecko nie boi się wody, umiejętność pływania nie była obowiązkowa. Nasza córka już umiała pływać pieskiem i zdobyła serca wszystkich nauczycieli.

Młodsza córka przez pół roku ze łzami w oczach szła do przedszkola, a codziennie rano mówiła, że jej się śniła „moja Odessa”.

Młodsza córka miała trzy latka, kiedy się przeprowadziliśmy, więc nie przewidywałam żadnych problemów. Jeśli starsza córka na Ukrainie zostawiła przyjaciół, rodzinę i bardzo dobrze zdawała z tego sprawę. Natomiast z trzyletnim dzieckiem - jakie mogą być kłopoty? Gdzie mama - tam jest dom. Moja młodsza córka nie zdążyła jeszcze się z nikim zaprzyjaźnić. Ani w parku, ani w żadnym innym miejscu. Było dla mnie absolutnym zaskoczeniem to, że codziennie rano ona budziła się i mówiła: "mamo, wiesz co mi się dzisiaj śniło?" Pytałam: "co, kochanie?" A ona na to: "moja Odessa". I tak było codziennie.

Codziennie rano ze łzami w oczach szłyśmy do przedszkola. Wtedy ja jeszcze nie pracowałam i mogłam siedzieć z nią w domu, chociaż bardzo chciałam, żeby Toma zaczęła mówić po polsku. W grupie w przedszkolu była jedynym dzieckiem, mówiącym po rosyjsku. Był tam jeszcze jeden hiszpańskojęzyczny chłopiec, reszta - sami Polacy. Wszystkie zajęcia odbywały się w języku polskim, wszyscy nauczyciele mówili tylko po polsku.

Mała płakała przez pół roku. To bardzo długi czas. Chociaż przyprowadzałam ją do przedszkola rano i odbierałam od razu po obiedzie. Mimo wszystko córka szła tam tylko dzięki obietnicy, że samoloty z nieba patrzą i kto idzie do przedszkola, ten poleci do Odessy. I mówiła: „Samolot, patrz, idę, zabierz mnie do Odessy”.

Wszyscy mówią, że im młodsze dziecko, tym szybciej się dostosowuje. A wyszło zupełnie odwrotnie, i ja doszłam do następującego wniosku: każdy człowiek, nawet dziecko jest indywidualnością i dzieciom też jest bardzo trudno, starszej córce też było trudno, tylko ona przeżywała to na swój sposób, nie chciała, żeby się martwiliśmy, starała się pokazać, że jest twarda. Młodsza nie umiała kryć swoich uczuć, otwarcie pokazywała, co naprawdę czuła, na jej przykładzie zobaczyłam, jak to wygląda naprawdę. Nawet jeśli ktoś po przeprowadzce powie, że wszystko jest super, to wiem, że dziecko cierpi na swój sposób.

Wszyscy wiedzą, że początek przygody z przedszkolem zawsze jest trudny, dziecku trudno jest się pogodzić z tym, że teraz codziennie muszę dokądś iść, np. do pracy. Tu należy jeszcze dodać taki szczegół, że i Ciebie nikt nie rozumie, i ty niczego nie rozumiesz, i nie możesz nawet wyrazić jakie są twoje potrzeby.

Nasza córka mówiła wychowawczyni: „Chcę sikać, chcę sikać" (W języku rosyjskim słowo sikać brzmi jak - pisać). Jej dawali długopis, ołówek, kartkę i mówili: „Pisz dziecko, pisz, tylko nie płacz”. Nie mam żadnych pretensji do przedszkola, nikt jej nie skrzywdził, nie mniej jednak było bardzo trudno. Choć wydaje się, że języki są podobne, jednak czasami nietrudno o takie nieprzyjemne nieporozumienia.

Myśli o tym, aby się poddać i wrócić na Ukrainę, nawet do siebie nie dopuszczałam.

Było bardzo trudno, ale opcji powrotu do domu, nawet nie rozważaliśmy. Wiedzieliśmy, że będzie trudno, a okazało się jeszcze trudniej, niż sądziliśmy, jednak ani przed sobą, ani przed swoimi dziećmi nie chcieliśmy pokazać, że jak tylko robi się trudno, to można się poddać, zrezygnować i wrócić do domu. Patrzyliśmy na to w taki sposób, że zawsze możemy wrócić, ale wrócimy tylko wtedy, kiedy sami będziemy chcieli. Pokonamy wszystkie trudności, poradzimy sobie ze wszystkim, a jeśli później postanowimy wrócić, to wrócimy. I tylko w taki sposób.

Młodsza córka z upływem czasu czuła się lepiej. Były dwa takie przełomowe momenty, które pamiętam. W przedszkolu Toma prawie nie rozmawiała, więc przez pierwsze trzy miesiące niektórzy myśleli, że ona w ogóle nie umie mówić. Ze słów wychowawców po prostu siedziała i rysowała, nie brała udziału w zajęciach, nic. Potem szła na obiad i ją odbierałam. Tak wyglądał dzień mojej córki w przedszkolu.

Nie wiedziałam, czy dzieje się tak dlatego, że chodzi tylko na zajęcia, podczas których wszyscy mówią po polsku i nie wiedziałam, czy to w ogóle kiedykolwiek się zmieni. I oto pewnego dnia naszą starszą córkę przyszła odwiedzić jej koleżanka ze szkoły, Polka. Dziewczyny bawiły się w pokoju i rozmawiały oczywiście w języku polskim. Cały ten czas Toma, młodsza córka, zaglądała do nich i też chciała się z nimi pobawić. W którymś momencie weszła do nich i zaczęła mówić po polsku... Jak dziś pamiętam ten moment: stałam w kuchni i cicho płakałam. Nawet nie wiem, czy od szczęścia, czy od ulgi, że jednak jest jakiś krok do przodu.

Kolejny krok zrobiła chwilę później. Kiedy córka obudziła się i zapytała mnie, czy wiem, co jej się śniło. Ja przysięgam, że to było codziennie rano i codziennie rano pytałam jej: „co, kochanie?”, chociaż już znałam odpowiedź. A ona powiedziała: „moja Odessa i mój Barbakan". Poczułam ulgę. Już po pół roku Toma czuła się dobrze i pojawili się u niej przyjaciele. Jednak tego, co przeżyliśmy, nie da się zapomnieć i nie można powiedzieć, że tego nie było.

Pomysł na otwarcie przedszkola w Polsce jest nawet nie mój, a męża.

To pewnie brzmi dość dziwnie, bo zazwyczaj taki pomysł wychodzi od kobiety, od mamy, a w naszym przypadku - od ojca. Wszystkie te problemy, które przeżyliśmy z młodszą córką, w pewnym momencie doprowadziły do tego, że mój mąż powiedział, że musimy otworzyć przedszkole, gdzie dzieciom migrantów będzie łatwiej się adaptować. Mówił, żeby nie podchodziłam do tego jako do biznesu, raczej jako do projektu społecznego. Nie myśleliśmy wtedy, że powinniśmy lub musimy na tym zarabiać.

Takie podejście na samym początku bardzo pomogło, mając to po prostu w głowie, udało nam się stworzyć bardzo dobry produkt. Początkowo realizowaliśmy nasz plan po prostu dla ludzi, dla dzieci, dla rodziców. A tu okazało się, że za dobrym produktem idzie klient.

Otwarcie przedszkola wiąże się z uzyskaniem szeregu różnych uprawnień.

Nie można tak po prostu wziąć i otworzyć przedszkola. Każdy krok niesie odpowiedzialność, bo chodzi o dzieci. Więc najpierw, trzeba było znaleźć lokal spełniający wymogi rozmaitych instancji. Sanepid, straż pożarna, kuratorium oświaty - wszystkie mają swoje wymagania, istnieją nawet wymagania dotyczące ilości powietrza na jedno dziecko, czyli musi być specjalna wentylacja, specjalne okna. Ponadto, trzeba pamiętać, że te wymagania się zmieniają, dlatego nasze pierwsze i trzecie pomieszczenia różnią się od siebie, bo w tym czasie już zmieniły się wymagania.

Szukaliśmy lokalu samodzielnie, jednak kiedy wchodzisz na strony ogłoszeń, to spotykasz się z tym, że w 95 proc. oferty zamieszczają agencje. Współpraca z pośrednikiem jest bardzo skomplikowana i czasochłonna, bo oni pracują strasznie wolno. Chcemy zobaczyć lokal i podjąć decyzję, a pośrednik nam odpowiada, że oddzwoni później, zapyta czy właściciel nie ma nic przeciwko temu, żeby tam powstało przedszkole, może jeszcze porozmawia z sąsiadami, a to wszystko trwa bardzo długo. W rezultacie, na szczęście, udało nam się samodzielnie znaleźć lokal bezpośrednio od właścicieli, którzy okazali się wspaniałymi ludźmi, do tego bardzo chcieli, aby tam powstało właśnie przedszkole ULIK. Wszystkie formalności załatwiliśmy w ciągu dwóch dni.

Drugi etap nie jest skomplikowany, ale jest bardzo kosztowny - zakup specjalnych mebli i urządzeń z certyfikatami. To muszą być specjalne materiały: jeśli są to dywany, to muszą być odporne na ogień, jeśli meble - to tylko z certyfikatami Dla dzieci i młodzieży. Takie meble od 30 do 100 proc. są droższe niż zwykłe, czyli ten etap jest faktycznie bardzo kosztowny.

Trzeci etap. Gdy lokal jest już gotowy, należy zaprosić odpowiednich ludzi, inspektorów, którzy sprawdzą i powiedzą, czy wszystko jest w porządku, czy trzeba coś przerobić.

Poszukiwania personelu trwały długo, ja już myślałam, że coś ze mną jest nie tak.

Czwarty etap to znalezienie personelu. Pamiętam, że na początku, gdy trzeba było znaleźć pracownika przez dwa miesiące prowadziłam rozmowy kwalifikacyjne, czasami po 2-5 rozmów w ciągu dnia. Po dwóch miesiącach, przyszłam kiedyś do domu i mówię do męża, że chyba ze mną coś jest nie tak, bo nikt mi nie pasuje, i musi tu chodzić o mnie, bo to przecież niemożliwe nikogo nie znaleźć! Ale mąż mnie uspokoił i już dosłownie następnego dnia, gdy otworzyłam kolejne CV, poczułam, że coś się we mnie w końcu poruszyło.

Zadzwoniłam, spotkałam się z tą osobą, a ona okazała się po prostu niesamowita. Ze wszystkich wychowawców to ona zrobiła na mnie najlepsze wrażenie. Wszyscy, nawet ci, którzy z nią nigdy nie pracowali, wiedzą o naszej Ewie. Pracowała u nas niedługo, bo poszła na urlop macierzyński, jednak bardzo dobrze ją zapamiętałam, bo Ewa umiała wyczuć dzieci, potrafiła nie tylko je czegoś nauczyć, ale też znaleźć dla każdego inne podejście. Komuś zaśpiewać piosenkę, komuś książkę poczytać. Umiała być z nimi na jednym poziomie, przy tym nie schodząc do ich poziomu, a może nawet lepiej powiedzieć, podnosząc się do ich poziomu. Zuch-dziewczyna.

Trudno było znaleźć polskojęzyczne dzieci do przedszkola, niektórzy rodzice, jak tylko słyszeli w rozmowie mój akcent, to od razu rezygnowali.

Piąty etap to znalezienie dzieci - to też okazało się dość trudne. Bo wyszło tak, że otworzyliśmy przedszkole w listopadzie. Oczywiście od września wszystkie dzieci były już zapisane do przedszkoli i trudno nam było znaleźć klientów. Prawie rok zajęło nam zapełnienie pierwszego oddziału, potrzebowaliśmy 15 dzieciaków.

Jako pierwsze zaczęły do nas przychodzić ukraińsko-/rosyjskojęzyczne dzieci, których potrzeby i problemy dobrze rozumiałam. Jednak bardzo ważne było dla mnie to, aby zachęcić do zapisów dzieci z polskojęzycznych domów. Wiem, że ci rodzice, którzy przyjeżdżają tu na dłuższy czas, chcą, aby ich dzieci zaczęły mówić po polsku. Ja też chciałam, aby te dzieci zaczęły mówić po polsku, ale z jak najmniejszym dla nich stresem. Jeśli nie będzie u nas polskojęzycznych dzieci, to najprawdopodobniej dzieci rosyjsko-języczne zamkną się w swoim rosyjskim/ukraińskim gronie.

Na początku bardzo się martwiłam, że mówię po polsku z akcentem, odpowiadam na telefony. Polscy rodzice od razu słyszą, że nie mówi do nich Polka, ewentualnie kobieta gdzieś z Podkarpacia. Takie sytuacje, że ktoś od razu jak słyszy akcent i rezygnuje, zdarzają się do tej pory. Nikt nie mówi tego wprost, ale oczywiście da się to wyczuć. Takie przypadki są pojedyncze, ale są.

W końcu na szczęście udało nam się znaleźć pierwsze polskojęzyczne dzieci, potem zaczęła już działać poczta pantoflowa. Obecnie mamy w pierwszym oddziale 15 dzieci, w drugim - 20, w trzecim - 30 (dwie grupy po 15 osób). Mniej więcej 50/50 polskojęzycznych i nie polskojęzycznych dzieci.

Koncepcja przedszkola ULIK

Chcieliśmy stworzyć dobry produkt wysokiej jakości za przystępne pieniądze. Dzisiaj przedszkole kosztuje 1100 zł/miesiąc plus 14 zł/dzień wyżywienie.

Jedną z najbardziej szczególnych usług, które oferuje nasze przedszkole jest to, że pomagamy dzieciom imigrantów, w szczególności Ukraińców, w adaptacji. W każdym oddziale jest wychowawca, który mówi w trzech językach, dziecko przychodzi i zawsze jest ktoś, kto jest odpowiedzialny za jego adaptację, kto podpowiada dziecku podczas zajęć lub w innych codziennych sprawach. Czyli to tacy ludzie, do których dzieci mogą zwrócić się w swoim ojczystym języku, i zostaną zrozumiane.

W naszych placówkach również oferujemy wideo monitoring. Czyli rodzice za pomocą aplikacji mobilnej zawsze mogą sprawdzić, co dzieje się w przedszkolu.

Od lutego 2019 r. wylupiliśmy licencję i realizujemy program matematyczny. Ten program nie robi z dzieci Einsteinów, ale pomaga zaprzyjaźnić się z matematyką, poczuć ją, nie bać się jej i zrozumieć podstawowe pojęcia matematyczne.

Widzę, że w dzisiejszym świecie rozwijających się technologii, informatyki, kodowania, nawet humanista nie obejdzie się bez matematyki, bo jest ona podstawą podstaw. Chcę dzieciom dać taką bazę, która później pomoże im w życiu.

Każdy, kto chciałby otworzyć biznes, musi liczyć się z tym, że pieniądze nie będą pracować na siebie same.

Musimy dużo pracować, w tym w weekendy, nie można tu wziąć zwolnienia lekarskiego. Odpowiadasz już sam przed sobą za wynik. Martwisz się i ryzykujesz własnymi pieniędzmi. Przynajmniej przez pierwszych kilka lat czeka na właściciela wymagający rytm pracy. Podobno w każdym biznesie - pierwszy rok będzie na pewno trudny, a dalej to już zależy od firmy i od ambicji. U nas nadal, po czterech latach, pracujemy bardzo ciężko, bo otwieramy nowe oddziały przedszkola ULIK.

Na otwarcie pierwszego oddziału dla 15 osób, wydaliśmy około 465 tys. zł to od zera do końcowego rezultatu.

Teraz nasze dalsze plany związane są ze sprzedażą franczyzy.

Mamy własną zarejestrowaną markę, mamy własny program nauczania, technologię pracy przedszkola, więc postanowiliśmy sprzedawać franczyzy. Chciałabym rozwijać się właśnie poprzez franchising, aby każdy oddział miał swojego gospodarza, który trzymałby rękę na pulsie. Do tego, dobrze by było otworzyć oddziały w innych miastach - Poznań, Wrocław, Kraków. Widzę duży popyt.

Obecnie zainteresowane zakupem franczyzy są dwie osoby, obie z Polski. Chciałabym, aby to byli jednak Ukraińcy, bo te warunki, które oferujemy zagranicznym dzieciom, naszym dzieciom, ten stosunek do nich, chciałabym, żeby to pozostało. Nie wiem, na ile polski właściciel będzie tym zainteresowany, i w jaki sposób zadba o te kwestie. Jednak w kwestii franczyzy nie śpieszymy się, nikt nas też nie goni. Dla mnie jest to bardzo ważne pytanie, czy taki człowiek jest poważny, czy może tylko chce się pobawić w przedszkole, a przecież on też będzie wyrabiał nam markę.

Trudności związane z tym, że jestem cudzoziemką były, są i będą, ale na tym nie warto się skupiać.

Bez wątpliwości jesteśmy tu trochę obcymi. Po prostu ja bym nie chciała się na tym koncentrować. Trzeba zrozumieć, że to jest normalne, każdy jest inny, przecież rzeczywiście przyjechaliśmy do innego kraju, rzeczywiście większa część mówi z akcentem, a nawet błędami, rzeczywiście może u kogoś zabieramy pracę, może biznes. Ktoś może traktować to właśnie w taki sposób i być z tego niezadowolony.

Gdy sprawdzali nasz lokal, jedna z inspektorów poprosiła ją zabrać samochodem z biura i zawieźć do przedszkola. Gdy wsiadła do samochodu - a wtedy jeszcze mieliśmy ukraińskie tablice rejestracyjne - zapytała, co to za dziwne tablice i czy jesteśmy z Ukrainy. Odpowiedzieliśmy, że tak. Wtedy inspektor powiedziała wprost: „nie lubię Ukraińców”.

Jedziemy, a ja sobie myślę, co teraz będzie, jak na to reagować. Jednak choć nie była dla nas miła, w raporcie żadnych poprawek nie zaleciła i wszystko poszło dobrze.

Takie sytuacje są naprawdę rzadkie i najważniejszym jest nie skupiać się na nich. Nie można się poddawać i mówić: „to jest koniec, nikt nas tutaj nie lubi, wszyscy są przeciwko nam”. Rzucać projekty lub winić kogoś za swoje niepowodzenia i myśleć, że to wszystko z powodu tego, że tu nie lubią Ukraińców.

Jeśliby ktoś mi powiedział wszystko to, jak tu przeżyliśmy nasz pierwszy rok, jeszcze przed przeprowadzką, to bym się tutaj nie przeprowadzała. Poważnie.

REKLAMA

Czy my naprawdę przeszliśmy przez to wszystko? Jak w ogóle daliśmy radę? Takie pytania wracają. Wpadek było bardzo dużo. Jednak szliśmy dalej, nie winiąc nikogo, szukaliśmy nowych rozwiązań.

Na wszystkich spotkaniach i podczas wywiadów ludzie chcą usłyszeć historię Kopciuszka, ale nie ma tu historii Kopciuszka. Jestem pewna, że każdy, kto osiągnął sukces w jakiejkolwiek dziedzinie, zanim do niego doszedł zaliczył szereg wpadek i błędów. Po prostu ci ludzie podnosili się i szli dalej, coś robili, uczyli się na własnych błędach, może nie zawsze nawet się uczyli, a czasami może powtarzali te same błędy. Po prostu, kiedy ludzie występują na spotkaniach biznesowych albo udzielają wywiadu, opowiadają historię sukcesu i prawdopodobnie wydaje wam się, że człowiek po prostu miał szczęście, po prostu wybrał właściwą drogę, zaryzykował - zaryzykował, ale nie jeden raz. I ta droga jest trudna i wyboista. Trzeba dużo i ciężko pracować i przed, i w trakcie, i po. Choć obrazek potem wygląda ładnie, historii Kopciuszka tu nie ma.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA