REKLAMA

Polacy toną, bo zachowują się nad wodą jak idioci. 7 grzechów głównych plażowicza

Czytam właśnie o nowym, rewolucyjnym pasie autorstwa polskiego wynalazcy, który może uratować życie na kąpielisku. Spędziwszy pół życia w miejscowości nadmorskiej obawiam się, że taki pas i tak niczego nie zmieni.

Bezpieczeństwo nad wodą - 7 grzechów głównych plażowicza
REKLAMA
REKLAMA

Jest jedna prosta zasada, którą wystarczy się kierować, by zapewnić bezpieczeństwo sobie i rodzinie podczas pobytu nad wodą. Gotowi?

Nie zachowywać się jak idiota.

To proste. A jednak obrazki, jakie każdego roku oglądam na plażach w takich miejscowościach jak Łeba, Ustka, Rowy, Poddąbie czy Orzechowo dowodzą, że najprostszy i najbardziej skuteczny sposób na radzenie sobie ze wszelkimi niebezpieczeństwami jest tym najrzadziej stosowanym.

I włos się na głowie jeży, gdy uświadamiam sobie, że według oficjalnej statystyki utonięć w ubiegłym roku nad morzem utonęło „zaledwie” 39 osób spośród 545 w ogóle. Patrząc na to, jak zachowujemy się nad Bałtykiem, tę statystykę można rozpatrywać co najwyżej w kategorii cudu.

Nie musicie zresztą brać moich słów za dobrą monetę – przeczytajcie wywiad z ratownikiem. Podpisuję się pod absolutnie każdą z uwag. Właśnie takie zachowania widuję każdego roku w okresie wakacyjnym.

Skala problemu jest poważna i z roku na rok zamiast się zmniejszać, zdaje się rosnąć. Tylko na przestrzeni lipca i czerwca zdążyło już utonąć 158 osób. Rządowe Centrum Bezpieczeństwa regularnie ponawia apele o zachowanie zdrowego rozsądku i stosowanie się do zasad bezpieczeństwa, ale nadal znajdują się tacy, którzy nie biorą sobie tych apeli do serca:

Bezpieczeństwo nad wodą - Siedem grzechów głównych plażowicza

Grzech 1 – alkohol

W ubiegłym roku w aż 126 przypadków utonięć alkohol podany był jako przyczyna. I wcale się temu nie dziwię.

Turyści w dużej mierze albo idą na plażę mając za sobą już kilka kieliszków (czy raczej puszek piwa), albo idą na plażę wlać w siebie kilka puszek piwa. Polecam spacer brzegiem morza przed 6:00, nim służby sprzątające uprzątną bałagan po dniu poprzednim – bywają dni, gdy puszki i butelki po alkoholu zajmują niewiele mniejszą powierzchnię od samej plaży…

Co gorsza, nad morze chodzimy pijani nie tylko w dzień, gdy plaże są strzeżone, a w razie wypadku nie brakuje też rąk do pomocy. W nadmorskich miejscowościach latem pijanych plażowiczów pełno jest też po zmroku. I nie brakuje „odważnych” (czytaj: głupich), którzy wychyliwszy z kolegami kilka piw wskakują do wody, niezależnie od pogody, nawet w czasie sztormu i burzy.

Grzech 2 – kąpiel w miejscu niestrzeżonym lub niedozwolonym

Kwestię niedostatecznej liczby ratowników nad Bałtykiem pominę wymownym milczeniem. Nie mogę natomiast pominąć kwestii tego, ile osób kąpie się w niestrzeżonych, a często wręcz niedozwolonych miejscach.

Latem nad morzem nie brakuje „tęgich głów”, które chcąc uciec od panującego na plażach zgiełków zabierają swój parawan czasem nawet kilka kilometrów z dala od głównych plaż, gdzie kąpać się nie wolno, a też nie ma nikogo, kto mógłby pomóc w razie nieprzewidzianej sytuacji.

Grzech 3 – ignorowanie ostrzeżeń

Na każdej plaży, gdzie kąpiel w morzu stanowi ryzyko, stoi znak ostrzegawczy. Przy falochronach, gdzie bardzo często dochodzi do wypadków z powodu wirów tworzących się pod powierzchnią wody, stoi znak ostrzegawczy.

Na każdej strzeżonej plaży mamy boje, które również są swoistymi znakami ostrzegawczymi: żółta oznacza, że głębokość nie przekracza 130 cm, co jest bezpieczną głębokością dla większości dorosłych (nie dzieci!), czerwona zaś to granica kąpieliska, której przekraczać nie wolno w ogóle. Między nimi znajduje się strefa, gdzie – w myśli litery prawa – mogą zapuszczać się tylko plażowicze posiadający kartę pływacką.

Niestety pływacy poza linią wyznaczoną przez czerwoną boję to nad Bałtykiem norma. Podobnie jak dzieci bawiące się w pobliżu żółtej boi, a czasem nawet za nią, bo dno jest jeszcze na tyle płytkie, że daje złudne poczucie bezpieczeństwa.

Co gorsza, powszechnym obrazkiem nad polskim morzem jest brzuchaty jegomość, wykłócający się z ratownikiem, że „przecież jest bezpiecznie”. Taki jegomość zazwyczaj jest przekonany, że skoro przyjechał nad morze, to ma prawo się w nim kąpać niezależnie od tego, co mówi jakiś tam ratownik. Ciekawe, ile osób z takim przekonaniem dołącza co roku do statystyki Polskiej Policji…

Często odwiedzam małe plaże, gdzie nie ma boi i oznaczeń, ale są inne sygnały, że wejście do wody może nie być bezpieczne – na przykład wielkie kamienie przy brzegu, które dojść jasno powinny dawać do zrozumienia, że kąpiel w tym miejscu nie jest bezpieczna. Czy to skuteczne ostrzeżenie? Ależ skąd – notorycznie widuję w Rowach, Poddąbiu, Dębinie czy Orzechowie ludzi wchodzących na te kamienie, choć jeden fałszywy krok na mokrym podłożu może skończyć się tragicznie.

Grzech 4 – przecenianie własnych możliwości

Brawura to jeden z głównych czynników „wypadkogennych” nie tylko nad morzem, ale w ogóle. Nad morzem jednak jest szczególnie widoczna i to wcale nie wśród nastolatków. Ba, według statystyk to wcale nie nastolatkowie najczęściej toną. Najczęściej toną osoby w wieku powyżej 50 lat (choć tutaj statystykę w dużej mierze zawyżają wędkarze), zaś niemal równie często osoby między 31 a 50 rokiem życia.

Mówiąc o przecenianiu własnych możliwości nie mówię tylko o rozbuchanym ego, zakładach z pijanymi kolegami, przeświadczeniu o własnych umiejętnościach pływackich czy innych tego typu czynnikach, które zwykle wrzucilibyśmy do worka z napisem „brawura”.

Mówię też chociażby o przecenianiu swojej wytrzymałości na porażenie słoneczne. Większość plażowiczów udaje się na „smażing” w najgorszej możliwej porze – między 10:00 a 14:00, kiedy słońce jest wysoko na niebie. Pamiętam lato, w którym pracowałem tuż przy wejściu na plażę; karetka przejeżdżała obok mnie średnio 10-15 razy dziennie, zazwyczaj zabierając ofiary udaru.

W kontekście utonięć jest to o tyle istotne, że nie doceniając potęgi słońca zwiększamy ryzyko wypadku. Wcale nie musimy dostać udaru – wystarczy, że po przeleżeniu godziny w pełnym słońcu wskoczymy do wody i na skutek różnicy temperatur zakręci nam się w głowie lub doznamy lekkiego szoku termicznego. Czasem taka sekunda wybicia z tropu wystarczy, by nawet w pozornie bezpiecznej sytuacji zrobiło się naprawdę niebezpiecznie.

Dodajmy jeszcze, że choć Polacy bardzo lubią wypoczywać nad wodą i nierzadko chwalić się swoimi umiejętnościami, to w ogólnym rozrachunku pływać... nie potrafią. Zaledwie 40 proc. mieszkańców Polski potrafi pływać. Na tle aż 90 proc. pływającego społeczeństwa w Niemczech i wielu innych krajach europejskich, wypadamy bladziutko.

Grzech 5 – niedocenianie żywiołu

Podobnie jak górale darzą wielkim szacunkiem góry, tak mieszkańcy miejscowości nadmorskich podchodzą z szacunkiem do żywiołu wody. Może brzmi to nieco pompatycznie, ale pochodzę z Łeby, która w swojej kilkusetletniej historii wielokrotnie była podmywana i niszczona przez Bałtyk, a teraz, na skutek zmian klimatycznych, znów ma przed sobą bardzo niepewną przyszłość. Każdy, kto mieszka nad morzem wie, że Bałtyk daje i odbiera.

Turyści jednak tego nie wiedzą i niestety traktują Bałtyk jakby był po prostu bardzo dużym basenem. Akwenem wodnym o równomiernych kształtach i przewidywalnym zachowaniu.

Koronnym przykładem takiego niedoceniania jest mylna ocena dna morskiego. W wielu miejscach przy brzegu woda może się wydawać płytka, ale wystarczy krok dalej, by znaleźć się w głębinie. I wcale nie trzeba wiele szukać, by znaleźć takie miejsce – dla przykładu plaża zachodni w Ustce ma odcinek, przy którym można wejść do wody na dobre 15-20 metrów, brodząc ledwie po kolana, ale potem następuje odcinek kilku metrów, w którym woda sięga dorosłemu mężczyźnie do pasa. Kilka kroków dalej i znów jesteśmy na płyciźnie, która ciągnie się kolejne kilkanaście metrów.

W efekcie ludzie wchodzą do wody tam, gdzie nie jest to wskazane, albo skacząc na główkę w miejscach, które wydają się głębokie, ale w istocie skrywają płyciznę.

Tutaj wymienić też trzeba tak często przytaczaną w dyskusjach o utonięciach „cofkę” czy też prąd wsteczny. Takie zjawisko istnieje i tutaj faktycznie, może przydałaby się nam wszystkim taka opaska, jak ta opisywana przez Tomka Domańskiego. W moim odczuciu jednak o wiele bardziej od takiej opaski potrzebna jest nam świadomość, że taki prąd wsteczny istnieje, a my powinniśmy zwracać na niego baczną uwagę. Cytując Alastora Moody’ego: „stała czujność!”.

Tutaj wracamy jednak do grzechów nr 3 i 4 – prąd wsteczny o natężeniu będącym w stanie porwać dorosłego człowieka nie występuje przy samym brzegu. A jeśli już do tego dochodzi, to zazwyczaj przy ogólnych warunkach, które tak czy inaczej powinny nas skutecznie zniechęcić do kąpieli. Pozostając w obrębie kąpieliska oznaczonego żółtą boją możemy być raczej spokojni, że nic nam nie grozi (choć oczywiście zawsze warto mieć oczy dookoła głowy i być świadomym istnienia i skali tego zjawiska).

Niestety prąd wsteczny łatwo jest przegapić, bo powstaje on zazwyczaj w miejscu załamywania się fal na płyciznach, a te - jak już omawialiśmy powyżej - mogą się znajdować w miejscach niedostrzegalnych z brzegu. Można poczuć się bezpiecznie przy samym brzegu, ale wystarczy odejść kilkanaście metrów dalej, wciąż pozostając na płyciźnie, by narazić się na jego zgubny wpływ. Raz jeszcze - konieczna jest stała czujność.

Czujni muszą być nie tylko dorośli, ale zwłaszcza dzieci, co prowadzi mnie do kolejnego punktu.

Grzech 6 – brak poświęcania należytej uwagi dzieciom

Wiem, wiem: dzieciaki na plaży są nie do upilnowania. A jednak nieuwaga, z jaką pociechy są traktowane przez rodziców na plaży, jest po prostu porażająca. Dzieci robią co chcą, biegają, gdzie chcą. Rodzice spuszczają je z oka gdy te wchodzą do wody. Albo pozwalają im unosić się na nadmuchiwanym materacu lub zabawce, którą prąd może w każdej chwili znieść wgłąb morza.

Co gorsza, często rodzicom zdaje się, że wszystko jest w porządku, bo dziecko nie wchodzi przecież do wody dalej niż robią to inni dorośli. A to ogromny błąd, bo dziecko jest o wiele bardziej narażone na takie czynniki jak nierówne dno czy prądy wsteczne niż dorosły.

Jeśli dorosły natrafi na nagłe wgłębienie, to zamiast stać po kolana w wodzie będzie stał w niej po pas. Nic wielkiego. Jeśli na podobne wgłębienie natrafi dziecko, woda może przykryć je całkowicie. Prąd, który nie da rady porwać dorosłego, może bez trudu porwać dziecko, które znajdzie się w jego zasięgu – a potem, niestety, wciągnąć także dorosłego, który rzuci się je ratować i wyląduje o wiele dalej od brzegu, niż byłby w stanie sobie poradzić z taką akcją ratunkową.

Na całe szczęście oficjalna statystyka mówi nam, że wypadków tego typu, śmiertelnych w skutkach, zdarza się relatywnie niewiele. W ubiegłym roku utonęło 16 dzieci poniżej 15 roku życia, ale niestety to tylko kropelka w morzu wypadków, które mogły skończyć się równie tragicznie, w głównej mierze przez nieuwagę dorosłych.

Grzech 7 – brak edukacji

Możemy zwalać wypadki na brak zdrowego rozsądku do woli, ale nie da się ukryć, że brak edukacji jest równie odpowiedzialny za tragedie, co wszystkie pozostałe grzechy wynikające z braku wyobraźni.

Jeśli chodzi o bezpieczeństwo podczas wakacji, edukacja w Polsce leży i kwiczy. A potem widzimy, jak turyści chodzą na Giewont w klapkach, albo pakują się do wody podczas gdy wywieszona jest czerwona flaga, bo myślą, że czerwona flaga oznacza możliwość kąpieli „ale na własną odpowiedzialność”. A to bzdura – czerwona flaga oznacza absolutny zakaz kąpieli i stosuje się ją, gdy temperatura wody utrzymuje się poniżej 14 stopni Celsjusza, gdy widoczność jest ograniczona lub gdy prędkość wiatru przekracza piąty stopień w skali Beauforta.

Skąd jednak przeciętny turysta ma to wiedzieć, skoro nikt go tego nie nauczył?

I niestety, nie dowie się też tego przebywając na plaży, bo komunikaty informujące o bezpiecznym zachowaniu nad wodą przyjmują nad Bałtykiem formę malutkich tabliczek, często starych i skorodowanych, rozmieszczonych w miejscach, na które nikt nie patrzy.

Bo przecież te miejsca, które są dobrze widoczne, nad polskim morzem są gęsto oklejone reklamami. Na co komu ostrzeżenie i instrukcja bezpiecznego zachowania nad wodą, gdy w tym samym miejscu może wisieć baner reklamujący najnowszego smartfona? Po co wykorzystać powierzchnię budki ratownika do zamieszczenia na niej podstawowych zasad bezpieczeństwa, skoro można ją okleić reklamą producenta lodów lub pobliskiego aquaparku?

Przeciętny turysta wybierający się na nadbałtycką plażę nie zostaje poinstruowany co do tego, jak powinien się zachowywać i na co zwracać uwagę. I nie, regulamin korzystania z kąpieliska na wejściu nie rozwiązuje problemu. Regulaminów nikt nie czyta.

Technologia nie zastąpi wiedzy i zdrowego rozsądku.

Nie zrozummy się źle – gadżety takie jak polski Lifeguard Swim Belt są potrzebne. Choć osobiście nie wierzę, by ktokolwiek idąc na plażę ubrał na siebie taki pasek, tak z pewnością łatwiej jest założyć pasek od kamizelki ratunkowej czy dmuchanych ramiączek. Jeśli wynalazek Artura Kamińskiego uratuje choć jedno życie, to godzien jest wszelkiej pochwały.

REKLAMA

Na szeroką skalę nie uratuje nas jednak dmuchany pas ratunkowy, bo – jak każda technologia – działa on tylko w służbie człowiekowi, co najwyżej wspierając nasz zdrowy rozsądek, a nie go zastępując.

Jeśli chcemy, żeby statystyka utonięć z roku na rok malała, zamiast rosnąć, warto zrobić sobie przed wyjazdem na wczasy taki mały rachunek sumienia i upewnić się, czy aby nie popełniamy jednego z siedmiu grzechów głównych, przez które cudowny czas spędzony nad wodą może w jednej sekundzie zmienić się w koszmar.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA