Oko w oko z pająkami, kleszczami i muchami. Poznałem sekrety fotografii makro
Niektórych ze swoich modeli fotografuje śpiących na łące, innych prosto ze stakernicy. Zagląda tak blisko, że można dostrzec nawet różne kolory włosków. Spędziłem cały dzień z Ireneuszem Walędzikiem. Zobaczyłem, jak pracuje, poznałem jego sekrety. Wiem jedno — to prawdziwy pasjonat, który o makrofotografii wie bardzo wiele. I chętnie dzieli się swoim doświadczeniem.

Ireneusz Walędzik słynie z fotografii makro. Jego twórczość pozwala zajrzeć do niewidocznego gołym okiem świata. W owadach, które dla większości z nas są po prostu czarne i mało interesujące, dostrzega zachwycające piękno i robi co może, aby je nam pokazać. Dzięki niemu możemy dostrzec, że końska mucha ma kolorowe oczy, a włoski niektórych pająków mają różne barwy.
Wiele osób myśli, że są to owady z odległych zakątków świata. Tymczasem „Irass” robi zdjęcia tu, w Polsce, często w lasach i na łąkach w swoim sąsiedztwie. Wybrałem się do Ireneusza, który mieszka po sąsiedzku, w Trzebnicy, aby spędzić z nim cały dzień i zobaczyć, jak powstają nieziemskie wręcz fotografie. I zdradzić Wam część jego sekretów.
Od skakuna arlekinowego sfotografowanego kitem do „National Geographic”
Ireneusz przywitał mnie w pięknym mieszkaniu na skraju lasu i łąk, z widokiem na Wzgórza Trzebnickie. Usiedliśmy wspólnie i chwilę pogadaliśmy, aby się dobrze poznać. Byłem ciekawy, jak zaczęła się jego pasja.
— Dawno temu o poranku dostrzegłem małą czarną kuleczkę na parapecie. Jak się później okazało, był to skakun arlekinowy. Ta kuleczka mnie zafascynowała, więc pobiegłem po aparat i chciałem zrobić jej zdjęcia. Miałem wtedy tanią lustrzankę z kitowym obiektywem. Ustawiłem ogniskową na 55 mm, zrobiłem zdjęcie. Następnie powiększyłem do 100%, a obiekt i tak był za mały. Zdjęcie było jednak na tyle wyraźne, że dało się dostrzec na nim pająka. Pająk tak mi się spodobał, że postanowiłem dążyć do tego, aby robić coraz to lepsze zdjęcia owadom. Bardzo chciałem zobaczyć, jak one naprawdę wyglądają.
Z czasem Irek intensywnie rozwinął swoją pasję. Dokupił pierścienie pośrednie, różne nietypowe obiektywy, przejściówki. Szybko poszerzył swój warsztat fotograficzny do takiego stopnia, że jego fotografie zaczęły trafiać do branżowych magazynów i na portale fotograficzne. Po pierwszej dużej publikacji w „Digital Camera World” fotografie Walędzika obiegły świat. Jego niesamowite zdjęcia z bliska były publikowane nie tylko w Anglii czy Stanach Zjednoczonych, lecz także na niemal wszystkich kontynentach. Nie minął rok, a do „Irassa” odezwał się Wojciech Franus, redaktor naczelny „National Geographic Polska”. I tak oto twórca spełnił swoje marzenie — jego prace zaczęto publikować w „National Geographic”.
— Kiedyś moje zdjęcia zobaczył prezes Dilmah. Zechciał, abym sfotografował listki herbaty na polu. Wszystko szło przez dużą agencję w Hongkongu. Dostałem szereg zadań testujących, które miały sprawdzić moje umiejętności. Ostatecznie wszystkim spodobały się zdjęcia, ale bali się mnie zaprosić, ponieważ nie korzystałem z profesjonalnego sprzętu. Fotografowałem wtedy amatorską lustrzanką i nie miałem nawet profesjonalnego obiektywu, a jedynie jakieś samoróbki i obiektywy z mikroskopów. Ostatecznie pojechał mój rywal, który dysponował sprzętem z wysokiej półki — wspomina Walędzik.
To była dla Ireneusza cenna lekcja, z której wyciągnął wnioski.
Dziesięć lat temu twórczość Ireneusza była absolutną sensacją, wywoływała zachwyt. Na całym świecie istniała tylko malutka grupa osób, które wiedziały, jak wykonywać tego typu fotografie. Irek twierdzi, że dzisiaj sytuacja jest już zupełnie inna. Chociaż sam robi coraz lepsze zdjęcia, to dostępność wiedzy na ten temat oraz sprzętu jest dużo większa. Parafrazując klasyka zza naszej wschodniej granicy: sprzęt do makrofotografii można kupić w każdym sklepie na rogu. YouTube jest pełny przeróżnych poradników na ten temat. To oczywiście nie znaczy, że wszyscy z miejsca potrafią robić zdjęcia jak Walędzik. Chodzi po prostu o większą świadomość i skalę.
Stakernica, sanki i hibernacja, czyli makro w domu
Zrobiło się nostalgicznie, a przecież przyjechałem do Irka, aby zobaczyć, jak pracuje. Wzięliśmy się zatem do kompletowania sprzętu w dwóch wersjach: do zdjęć w domu i sesji w plenerze. Oba zestawy dosyć mocno się od siebie różnią.
Zanim jeszcze odwiedziłem Walędzika na warsztatach podczas Olympus Perspective Playground we Wrocławiu, byłem przekonany, że ma w domu osobny pokój — studio — gdzie znajdują się wielkie lampy i niezwykłe urządzenia, a na ścianach wiszą obrazy ze spreparowanymi owadami. Nic bardziej mylnego. To wszystko wcale nie jest potrzebne, aby robić tak wyśmienite zdjęcia. Tak naprawdę wystarczy dobry zestaw fotograficzny, ze stakernicą postawioną na zwykłym stole, na którym co rano je się śniadanie.
Czym jest stakernica? To specjalna, zasilana elektrycznie szyna do przesuwania aparatu. Jest to narzędzie do wykonywania makrofotografii w technice focus stacking, potocznie zwanej metodą stackowania. Takiego sformułowania używa Irek, więc będę się go także trzymać w tekście.
Zestaw Irka składa się z kilku części. Podstawą jest aparat Olympus OM-D E-M1 Mark II.
- Platforma, do której wszystko mocuję. Daje dużą stabilność, jest tu też miejsce na różne akcesoria;
- Pozycjoner do ułożenia owada w odpowiedniej osi;
- Sanki, które precyzyjnie przesuwają aparat o mikrony;
- Sterownik;
- Obiektyw mikroskopowy Mitutoyo M Plan Apo 10x z 10-krotnym powiększeniem;
- Tube lens. Pozwala zachować odległość obiektywu od matrycy. W tym wypadku jest to 200 mm od początku obiektywu do matrycy;
- Soczewka Raynox. Jej zadaniem jest skorygowanie obiektywu w celu ustawienia odpowiedniej ostrości;
- Lampa LED Godox LED64.
Cały zestaw Irka przypomina narzędzie w laboratorium. Wygląda kosmicznie, ale bez takiego urządzenia nie byłby w stanie wykonywać wielokrotnych powiększeń. W dużych skalach odwzorowania głębia ostrości jest tak mała, wręcz papierowa, że z ręki nie ma szans zrobić ostrego zdjęcia.
Alternatywą dla obiektywu mikroskopowego Mitutoyo M Plan Apo 10x za kilka tysięcy dolarów są niepozorne szkła wyprodukowane w Związku Radzieckim w latach 60.
— Jakiś czas temu odkryłem obiektyw Lomo, który kosztuje 5 dol., a do mniejszych powiększeń jest fantastyczny. Może konkurować ze szkłami za kilka tysięcy dolarów. Kiedyś podłączyłem go do obiektywu 60 mm makro i wykonałem zdjęcie płatka śniegu, który miał 2 mm. Gdybym zrobił to gołą sześćdziesiątką, ten płatek byłby tylko malutką kropką. Dodatkowy obiektyw mikroskopowy pozwolił mocno zwiększyć przybliżenie.
Zastanawiałem się, jak Irek podłączył tego malucha do standardowego obiektywu. Okazało się, że ma cały kosz adapterów, pierścieni i redukcji. Jakimś cudem udało mu się połączyć ze sobą dwa zupełnie różne obiektywy.
Ważnym elementem jest sterownik, który łączy się z aplikacją w smartfonie. To w niej ustawia się wszystkie parametry fotografowania. Przy fotografowaniu z lampami odstęp pomiędzy kolejnymi zdjęciami może wynosić kilka sekund, czyli tyle, ile potrzebują lampy do ponownego naładowania. W apce ustawiamy także zakres ruchu stakernicy, np. 30 mikronów. Możemy określić, gdzie ma być początek i koniec serii. Na końcu serii zdjęcia są łączone i obrabiane w programie.
Sam proces fotografowania nie zajmuje dużo czasu, raptem kilka minut. Najwięcej pracy jest przy składaniu zdjęć i postprodukcji. Walędzik korzysta z dwóch programów do łączenia zdjęć: Zerene Stacker i Helicon Focus. Obróbkę robi w Adobe Photoshop.
— Nigdy nie udało mi się w jeden dzień zrobić zdjęć oraz skończyć je składać i obrabiać. To dla mnie zbyt dużo na jedno posiedzenie. Szczególnie gdy trzeba retuszować małe włoski owadów. Włochate owady, jak muchy, to najgorsze modele do zdjęć. Z nimi jest najwięcej pracy. Włoski się rozmywają, nachodzą na siebie, a przy takiej głębi ostrości programy sobie z tym nie radzą. W efekcie jest dużo niedoskonałości, które potem trzeba zretuszować.
W fotografii makro z tak dużymi przybliżeniami każde, nawet drobne drganie może kompletnie zepsuć finalny efekt.
Jak mówi „Irass”, wystarczy, że ktoś chodzi po pokoju, aby drgania były widoczne na ekranie, a zdjęcia były poruszone. W czasie sesji fotograf jest zazwyczaj sam w domu. W plenerze też nie jest łatwo. Trzeba uważać na drgania z ruchliwej drogi, linii kolejowej czy tramwajowej. Kiedy uda się zadbać o idealną stabilność aparatu, trzeba jeszcze ustabilizować samego modela. I to jest dopiero wyzwanie. Wiele osób zarzuca fotografom makro, że robią zdjęcia nieżywych owadów. To się zdarza, ale Irek nie jest fanem takiego rozwiązania i ma swój patent.
— Gdy robię zdjęcia w domu, owady nie mogą poruszać się przez dłuższy czas. Zazwyczaj fotografuję żywe owady, które schładzam w lodówce. Wtedy ich temperatura spada, owad staje się ospały i to pozwala na wykonanie zdjęć. Po sesji owad się wybudza i wraca do natury. Ostatnio jednak robię zdjęcia już tylko w plenerze, z żywymi owadami.
Focus stacking to ciekawa technika, szczególnie w fotografii makro. Jestem jednak jeszcze bardziej ciekawy, jak Irek robi zdjęcia w plenerze, gdzie nie mamy przecież kontroli nad warunkami atmosferycznymi, a sytuacja może być nieprzewidywalna. Odłożyliśmy zatem stakernicę i spakowaliśmy drugi zestaw, bardziej mobilny.
Wiatr, temperatura, kawa i na robale
Dzień, w którym „Irass” idzie na łąkę na zdjęcia, zaczyna się o 4:00. Szybka kawa, pakowanie i w drogę. Standardowy zestaw Ireneusza składa się z aparatu Olympus OM-D E-M1 Mark II oraz obiektywu M.Zuiko Digital 60 mm F2.8 Macro. Tym obiektywem fotograf robi zdjęcia z powiększeniami 0,5:1–3:1. W torbie twórcy znajduje się także specjalny obiektyw Venus Optics Laowa 25 mm f/2.8 Ultra Macro, który daje powiększenie aż 2.5–5X. Po podłączeniu do Olympusa umożliwia to ekstremalne powiększenia. W sam raz od pokazania detali takich, jak łuski, skrzela czy oczy owadów z bardzo bliska.
Sesja zaczyna się tak naprawdę dzień wcześniej, kiedy trzeba wszystko zaplanować.
— Muszę sobie zaplanować, czy danego dnia będę fotografować malutkie czy nieco większe owady, czyli — w praktyce — czy podepnę obiektyw Olympus M. Zuiko ED 60 mm f/2.8, czy Laowa 25 mm f/2.8 Ultra Macro, do dużych zbliżeń. Zmiana obiektywu w trakcie sesji na łące może być problematyczna. Jeśli znajdę owada na łące i przyniosę go do mobilnego studia, a później jeszcze zacznę wymieniać obiektyw, to robak może się szybko rozbudzić i uciec.
Aby sesja była udana, trzeba także sprawdzić pogodę. Co ciekawe, największą przeszkodą dla Irka nie jest wcale deszcz, ponieważ fotograf ma solidnie uszczelnione aparat i obiektyw.
— Moim największym wrogiem jest wiatr. Muszę monitorować jego siłę, inaczej wyjście w plener może stracić sens. Jeśli prognozowana siła wiatru przekracza 5 m/s, to przekładam sesję na inny dzień. Ważne są też porywy wiatru — ponieważ mogą skutecznie podwiewać parasolki ustawione na łące.
Następnym ważnym czynnikiem jest temperatura powietrza, którą fotograf sprawdza w aplikacji ICM Meteo. Jeśli o 4:00, 5:00 jest 15 stopni Celsjusza, to nie ma co ruszać się z domu. Jest zbyt ciepło.
— Najlepiej, kiedy jest nie więcej niż 10 stopni Celsjusza. Przy 15 stopniach o godzinie 5:00 owady będą już rozbudzone i aktywne. Można próbować je fotografować, ale u mnie kończy się to tylko nerwami, a nie dobrymi zdjęciami.
Ze względu na ograniczenia logistyczne nie byłem w stanie wyjść na zdjęcia z Irkiem z samego rana, ale wyszliśmy wspólnie po południu. I tu czekało na mnie szereg zaskoczeń. Myślałem, że pójdziemy do lasu albo na jakąś spektakularną łąkę. Tymczasem „Irass” zabrał mnie do niedużego zagajnika nieopodal swojego osiedla na skraju Trzebnicy. Byłem też przekonany, że najlepsze efekty uzyskamy, robiąc zdjęcia w popołudniowym słońcu. Tymczasem Irek zawsze fotografuje w cieniu, ponieważ jest tam chłodniej. Jak mówi, czasami wystarczy promyk słońca, aby obudzić np. motyla.
Po chwili spaceru fotograf zatrzymał się obok drzewa i tam rozstawiliśmy mobilne studio. Dookoła rosły dzikie żonkile, których zapach czuło się nawet z kilku metrów. Była stara jabłoń, wiele różnych krzaków i ruina altanki. Miało się wrażenie, że to miejsce — kiedyś działka lub ogród — skrywa wiele historii.
Zestaw do zdjęć w terenie jest nieco inny niż ten z domowego studia. Na łące aparat z obiektywem jest ustawiany na niewielkim statywie i odpalany pilotem Olympus RM-CB2. Po dwóch stronach Irek rozłożył białe parasolki, który mają nie tylko zmiękczać zastane światło, lecz także chronić przed wiatrem. Przed obiektywem ustawił statyw, którego zadaniem jest trzymanie liścia lub trawki, na których siedzi owad.
Na jakich ustawieniach pracuje Ireneusz? Fotograf zdradził mi, że zawsze korzysta z najniższej czułości ISO 64. Czas, jaki stosuje, to ok. 1/200 s. z lampami błyskowymi. Przy świetle zastanym to ok. 1 s. Istotne są też szybkie i pojemne karty. Ireneusz chwali migawkę elektroniczną, której bardzo mu brakowało w lustrzance.
— Jedno finalne zdjęcie to dla mnie kilkadziesiąt ujęć. Robiąc zdjęcia, szybko załatwiałem lustro. Oprócz tego przeszkadzało mi klapanie lustra, bo powodowało dodatkowe drgania. Gdy fotografuję bezlusterkowcem, korzystam wyłączenie z migawki elektronicznej.
Po rozstawieniu sprzętu czekaliśmy dobre 30 minut, zanim udało się znaleźć jakiegoś robala, jak mówi „Irass”. Kilka kolejnych owadów nie chciało z nami współpracować, co chwilę uciekając. To nie były dobre warunki — ciepło, spory wiatr, mocne słońce, ale to jedyny czas, kiedy mogliśmy się spotkać. W końcu Ireneuszowi udało się sfotografować… kleszcza. Sukces!
Trudności, które pomagają
Jakie są największe trudności makrofotografii w plenerze, jeśli pogoda pozwoli na zdjęcia?
— Dla mnie najważniejsze jest światło. Znaleźć robaka, rozstawić sprzęt to nie jest problem. Ustawić światło to jest sztuka, trzeba się nagimnastykować.
Niektórzy twierdzą, że wiele można potem nadrobić w Photoshopie, ale dla Ireneusza jest to droga na skróty.
— Zawsze staram się robić najlepsze zdjęcie wyjściowe już na łące. Nie liczę na to, że później obrobię w domu wszystko, co będzie niedoskonałe. W związku z tym największą trudność stanowią dla mnie ustawienie modela do światła oraz kompozycja kadru. Te elementy zajmują mi najwięcej czasu, ale jeśli o nie zadbam, to one potem procentują. Poza tym wolę spędzić więcej czasu na łące niż zgarbiony przed komputerem.
Jak wchodzić w makro, to z dobrym sprzętem
W trakcie sesji na dworze mieliśmy okazję jeszcze trochę porozmawiać o sprzęcie. Sam od czasu do czasu dostaję pytania o to, jaki sprzęt do zdjęć makro wybrać.
Wejście w świat fotografii makro nie jest trudne ani bardzo kosztowne. Wystarczą stary, odwrócony obiektyw, przejściówka czy różne niedrogie akcesoria i można się bawić. Według Ireneusza to rozwiązania dobre na początek fotograficznej drogi. Osoba, którą naprawdę pasjonują zdjęcia makro, zrobi dobrze, inwestując w sensowny sprzęt już na początku swojej przygody z fotografią.
— Najprostszym i moim zdaniem najlepszym rozwiązaniem na początek przygody z fotografią makro jest kupno obiektywu makro. Ja z wyboru, a wręcz miłości do tego systemu, jestem użytkownikiem Olympusa. Polecam w szczególności obiektyw M.Zuiko Digital 60 mm F2.8 Macro, który jest bardzo ostry, ma jasność f/2.8, a poza tym waży niedużo, jest malutki i uszczelniony. Obiektywem tym możemy fotografować całe owady, a po podłączeniu pierścieni pośrednich — uzyskiwać także niesamowite przybliżenia i robić zdjęcia malutkich detali, jak same czułki. To świetne rozwiązanie, kiedy chcemy nauczyć się fotografii makro i przede wszystkim dowiedzieć się, jakie zdjęcia nas interesują. Taki zestaw jest bardzo uniwersalny.
Byłem mocno zaskoczony, kiedy Irek opowiedział mi o swoich poprzednich szkłach.
— Przez całe swoje życie, aż dotąd, nie miałem typowego obiektywu makro. Korzystałem z obiektywów powiększalnikowych, mocowanych odwrotnie. To były szkła Schneider Kreuznach, czyli obiektywy powiększalnikowe niemieckiej marki. Dopiero teraz „przesiadłem się” na obiektyw M.Zuiko 60 mm f/2.8, który bardzo mi się spodobał. Szkło jest niezwykle ostre i nieduże. Często podpinam do niego pierścienie pośrednie. Taki zestaw daje mi odwzorowanie dla pełnej klatki 4:1. W lustrzankach uzyskałbym taki zakres odwzorowania tylko z obiektywami manualnymi. A w Olympusie mam pełną automatykę i nawet focus bracketing. Zakochałem się w tym.
Niektórzy uważają, że w fotografii makro liczą się tylko aparaty z matrycami pełnoklatkowymi lub APS-C. Ireneusz Walędzik przekonuje jednak, że system Mikro Cztery Trzecie jest świetnym wyborem.
— Kiedyś zrobiłem porównanie zdjęć stackowych. Sfotografowałem tego samego owada w identycznych warunkach aparatem pełnoklatkowym i Olympusem. Uwierz mi, że nie widziałem różnicy. W obu wypadkach jakość była bardzo dobra. Kiedy jednak włączyłem tryb hi-res, wtedy fotografie z mojego „Olka” przeskoczyły pełną klatkę pod względem zarówno liczby detali, jak i rozdzielczości — 80 Mpix.
„Irass” zachwala też kompaktowe rozmiary, niską wagę i uszczelnienia systemu, co nie jest bez znaczenia w trakcie robienia zdjęć w terenie. Często korzysta z funkcji focus bracketing, z pełną automatyką ostrości.
— Focus bracketing w Olympusie działa bardzo szybko i sprawnie. Mogę robić stacki na żywych owadach w plenerze, nawet jeśli nie śpią. Olympusowi wystarczy kilka sekund, aby wykonać całą sekwencję zdjęć. W innych, poprzednich aparatach, musiałem kręcić obiektywem ręcznie, co znacząco wydłużało czas serii do wielu minut. Różnica jest ogromna, ponieważ owad rzadko kiedy jest w stanie wytrzymać kilka minut w idealnym bezruchu, nawet jeśli śpi.
Jednak tym, co przekonało twórcę do Olympusa, jest większe powiększenie niż w wypadku lustrzanek.
— Robiąc zdjęcie pełnoklatkową lustrzanką i mając obiektyw z powiększeniem 1:1 w pełnym kadrze, widzimy całą długość matrycy 35 mm. Jeśli podłączymy obiektyw w skali 1:1 do Olympusa w pełnym kadrze, zobaczymy już tylko 17 mm. Z miejsca mamy 2:1. Patrząc na tego samego owada, w Nikonie będziemy widzieć cały kadr, a w Olympusie — dwa razy mniej. Dla mnie to jest ogromny plus. Bez żadnych dodatkowych akcesoriów typu pierścienie pośrednie, soczewki czy makrokonwertery mamy 2:1. To mnie chyba najbardziej przekonało. Szczególnie że obecnie podniosłem sobie poprzeczkę. Staram się robić zdjęcia w dużych skalach odwzorowania w plenerze.
Z miłości do małych przyjaciół
Ireneusz „Irass” Walędzik to człowiek z ogromnym doświadczeniem i pasją do zdjęć makro. Przekonałem się, że chętnie dzieli się tym z innymi i zaraża miłością do mikroświata. Dla mnie dzień spędzony z Irkiem to była wielka dawka inspiracji, ale też nauki o fotografii, o której w praktyce wiedziałem niewiele. Ireneusz sprawił, że patrzę na naszych małych przyjaciół z zupełnie innej perspektywy i bardziej doceniam ich niezwykłą różnorodność. I za to właśnie kocham fotografię — bo pozwala się zatrzymać i spojrzeć na z pozoru zwykłe rzeczy w niezwykły sposób.
* Materiał powstał przy współpracy z marką Olympus.