Po co w tak dużym korpusie tak mała matryca? Olympus OM-D E-M1X - pierwsze wrażenia z premiery
„Po co komu takie wielki korpus z tak małą matrycą? On nie sprawdzi się do zdjęć sportowych z wyższą czułością, a w dodatku jest drogi” - tak można by w pigułce opisać komentarze wielu osób na temat nowego Olympusa OM-D E-M1X. Wybrałem się na polską premierę aparatu, aby na nie odpowiedzieć i zobaczyć na żywo, jak rzeczywiście sprawuje się najbardziej zaawansowany aparat systemu Mikro Cztery Trzecie.
Firma Olympus obchodzi w 2019 roku 100 lat istnienia. Swoją rocznicę zaczęła dużą premierą już na początku roku. Dzisiaj światło dziennie ujrzał Olympus OM-D E-M1X - sztandarowy bezlusterkowiec systemu Mikro Cztery Trzecie. Na polskiej premierze tego aparatu miałem okazję przyjrzeć się mu nieco bliżej.
Olympus OM-D E-M1X to typ aparatu, który stworzono bez kompromisów w kwestii jakości wykonania.
Ważący niecały kilogram korpus jest bardzo solidnie wykonany z materiałów z najwyższej półki. Całość jest zwarta, nic nie trzeszczy, wyraźnie czuć, że mamy do czynienia z aparatem klasy profesjonalnej. Przyciski i pokrętła pracują z dużą kulturą - mają przyjemny skok. Pokrywa komory gniazd kart pamięci (2x SDHC UHS 2) szczelnie przylega do obudowy i jest otwierana specjalną dźwignią, który trzeba wyciągnąć i przekręcić. Blokada ta zabezpiecza przed przypadkowym otwarciem.
Olympus OM-D E-M1X jest solidnie uszczelniony i odporny na warunki pogodowe zgodnie z klasą IPX1, co oznacza odporność na kurz, zachlapania oraz mróz do -10°C. W trakcie prezentacji dowiedziałem się, że w praktyce aparat jest w stanie wytrzymać do 1 minuty zanurzony w wodzie, oczywiście do poziomu bagnetu. Wszystkie porty i gniazda są także lepiej uszczelnione.
Poza tym, nowy korpus ma też lepiej oddawać ciepło i nie przegrzewać się. Nowością jest również lepszy mechanizm migawki, który został przetestowany i ma wytrzymać conajmniej 400 tys. uruchomień.
Wbudowany pionowy grip oznacza także miejsce na dwa akumulatory. E-M1X korzysta z ogniw identycznych jak w E-M1 Mark II, co jest dobrą wiadomością, ponieważ zapewnia to kompatybilność. Akumulatory można normalnie wysuwać i wymieniać. Aparat może też pracować tylko na jednym w razie potrzeby, nie tracąc przy tym na wydajności.
Dwie najważniejsze wiadomości w kontekście zasilania to wysoka wydajność (ponad 2000 zdjęć na jednym zestawie) oraz możliwość ładowania akumulatorów w korpusie przez port USB. Co ciekawe, ogniwa naładujemy szybciej (do pełna w 1,5-2h) w aparacie, niż osobno w dwóch ładowarkach. Aparat może też pracować podłączony do power banka. Wtedy nie będzie się ładować, ale korzystać z energii z zewnętrznego źródła, oszczędzając swoje akumulatory.
Projektanci ulepszyli również menu główne aparatu, które jest bardziej przejrzyste, czytelne, a co najważniejsze, ma duże możliwości personalizacji. Menu ma zakładkę Moje Menu, gdzie możemy ustawić 35 pozycji.
Aparat leży w dłoni jak przyklejony, a ergonomia jest przemyślana.
Aparat jest genialnie dostosowany do dłoni, zarówno w poziomie, jak i pionie. Producent zadbał też o to, aby w obu pozycjach fotograf miał wysoki komfort, stosując identyczny układ i zestaw przycisków oraz tarcz. Osoby, które fotografowały Nikonem D5 czy Canonem EOS-1DX wiedzą, że o ile w poziomie te aparaty oferują świetny komfort, o tyle w pionie już tak dobrze nie jest. Oprócz tego mamy nowy rodzaj i układ przycisków, które są większe i mają nieco przyjemniejszy skok. Po krótkim kontakcie z aparatem trudno mu cokolwiek zarzucić pod względem ergonomii.
Jedyny elementem, który został żywcem wzięty z E-M1 Mark II jest wyświetlacz.
To 3-calowy, odchylany i dotykowy ekran, który ma rozdzielczość 1.037 tysięcy punktów i oferuje dobrą jakość obrazu. Konstrukcja jest zamocowana na jednym zawiasie, jest obracana, co przyda się przy nagrywaniu vlogów. Dotyk działa wzorowo, ale do tego Olympus zdążył nas przyzwyczaić w ciągu ostatnich lat. Trochę szkoda, że nie otrzymujemy tu jednak nowego wyświetlacza, a jedynie kilkuletnią konstrukcję. W sztandarowym produkcie możemy oczekiwać czegoś więcej.
Wizjer elektroniczny bazuje na celowniku z E-M1 Mark II, ale ma powiększenie aż x0,83.
W rzeczywistości wizjer jest przeogromny, jasny i wyraźny. Wrażenie robi też standardowe odświeżanie aż 120 kl./s. Niestety, widać, że rozdzielczość 2,360 tysięcy punktów przy takim powiększeniu mogłaby być wyższa, szczególnie, porównując z innymi czołowymi bezlusterkowcami. Ogólnie jednak wizjer daje pozytywne wrażenie, chociaż chciałbym go porównać bezpośrednio z innymi celownikami z najwyższej półki. W czasie premiery niestety nie miałem takiej możliwości.
Stary autofokus, ale z nowym algorytmem, który rozpoznaje więcej obiektów, niż jakikolwiek aparat.
W trakcie premiery nie miałem warunków do rzetelnego sprawdzenia AF-C czy śledzenia w E-M1X. W przypadku AF-S aparat wydaje się błyskawicznie i celnie ostrzyć i to niezależnie od wybranego punktu. Korpus ma 121-punktowy, krzyżowy system AF z wykrywaniem fazy na matrycy stosowany w aparacie OM-D E-M1 Mark II, który w E-M1X został udoskonalony. Wprowadzono tu nowy algorytm ostrości, który wykorzystując informacje AF z zapisanych obrazów, umożliwia szybkie śledzenie nieprzewidywalnych ruchów fotografowanych obiektów. Aparat potrafi wykrywać nie tylko twarze, co idzie mu całkiem dobrze, ale ma również tryb motorsport, samolot i pociąg. Jak się dowiedziałem nieoficjalnie, producent już pracuje nad dodaniem kolejnych trybów w kolejnych aktualizacjach oprogramowania.
Jak działają te tryby? Mówiąc prosto, aparat potrafi rozpoznać w kadrze samolot, pociąg, czy samochód lub człowieka na rowerze albo motorze i go skutecznie śledzić. Nowy algorytm jest na tyle dopracowany, że ma ustawiać ostrość nie na najbliższym możliwym punkcie rozpoznanego obiektu, ale na najważniejszym jego punkcie. Przykładowo fotografując człowieka aparat ustawi ostrość na kask (bądź twarz, ale sportowcy jeżdżą na rowerach czy motorach w kaskach), zamiast przedniego koła.
Dodatkowo nowy OM-D pozwala stosować wiele dodatkowych ustawień AF, w tym różne tryby AF (grupy z 25 punktami AF) i niestandardowe ustawienia pozycji obszaru AF, gdy aparat trzymany jest pionowo lub poziomo. Punkty ostrości można szybko przesuwać za pomocą nowego joysticka, który jest większy, ma karbowaną powierzchnię i daje duży komfort fotografowania.
Patrząc na specyfikację nowy Olympus OM-D E-M1X zostaje jednak sporo w tyle za konkurencją pod względem liczby punktów. Czołowe konstrukcje Sony, Fujifilm czy Panasonika oferują nawet kilkukrotnie więcej punktów AF. Olympus postanowił rozwinąć oprogramowanie do już istniejącego systemu AF, zamiast projektować zupełnie nowy moduł, co może mieć sens. O tym czy rzeczywiście tak jest przekonam się jednak dopiero, gdy dostanę aparat na spokojny test.
Olympus próbuje dać nowe życie starej matrycy.
Zgodnie z zapewnieniami Olympusa, w OM-D E-M1X zastosowano fizycznie tą samą matrycę, co w E-M1 Mark II, tyle, że z ulepszonymi filtrami oraz dwukrotnie większą mocą obliczeniową. 20,4-megapikselowy sensor otrzymał wsparcie aż dwóch wydajnych procesorów TruePic VIII, które mają zapewnić dużo lepszą jakość obrazu. Różnica jest oceniana na +1EV względem E-M1 Mark II. W czasie premiery wykonałem kilka podstawowych zdjęć pokazujących zachowanie matrycy na wszystkich czułościach. Wszystkie to pliki JPEG, ponieważ nie miałem jak otworzyć RAW-ów.
Funkcje dodatkowe to pokaz innowacyjności.
Funkcja Hi Res, który umożliwia wykonywanie zdjęć o ogromnych rozdzielczościach, jest dostępna w aparatach Olympus już kilka lat. Do tej pory mogliśmy uzyskiwać zdjęcia aż 80-megapikselowe, ale jedynie przy całkowicie stabilnych, nieporuszonych scenach. Dlaczego? Ponieważ w trybie Hi Res aparat wykonywał kilkanaście zdjęć, każde z delikatnie przesuniętą matrycą, dając finalnie dużo bardziej szczegółowy, połączony obraz.
W E-M1X funkcja ta została znacząco ulepszona. Dzięki większej mocy obliczeniowej aparatu oraz zupełnie nowemu algorytmowi, aparat jest w stanie poradzić sobie z wykonywanie zdjęć z ręki, a nie tylko ze statywu. W tym celu E-M1X wykonuje 8-16 zdjęć w zależności od sytuacji i łączy je w jedno, bardzie szczegółowe o rozdzielczości 50 Mpix. Niestety, jest to tylko 50 Mpix, a nie 80 Mpix, jak do tej pory, ale w trakcie zdjęć działa system stabilizacji. W trakcie zdjęć nie można za to korzystać z lampy błyskowej, co w dużej mierze ogranicza możliwości trybu.
Praktyczną nowością jest również tryb wbudowanego filtra ND. Jest to ciekawa nowość, która w sposób programowy zaciemnia scenę tak, aby stosować dłuższe czasu naświetlania bez konieczności nakładania filtrów ND na obiektyw. Aparat pokazuje też efekt na żywo na ekranie. W menu jest do wyboru kilka różnych filtrów w przedziale ND2-32. Niestety, funkcja ta nie działa w trybie filmowym.
Czy pakowanie matrycy Mikro Cztery Trzecie do tak dużego korpusu ma sens?
Oczywiście, że tak, a E-M1X wcale nie jest zaprzeczeniem idei bezlusterkowców, jak to niektórzy z naszych czytelników sugerowali. Sam aparat jest trochę mniejszy od Nikona D5 czy Canona EOS-1DX Mark II i sporo od nich lżejszy (ok. 1 kg kontra ok. 1,5 kg). To to przecież sam korpus. Kiedy doliczymy do tego obiektyw to robi się jeszcze ciekawiej. Na zdjęciu powyżej miałem E-M1X ze szkłem 300 mm f/4, które z matrycą M 4/3 i cropem x2 daje ekwiwalent ogniskowej aż 600 mm. W przypadku pełnoklatkowego systemu obiektyw o podobnej wielkości miałbym co najwyższej ogniskową 70-200 mm f/2.8.
No i trzeci, również niezwykle istotny argument, czyli cena. W dniu premiery Olympus OM-D E-M1X został wyceniony na niecałe 14 tys. zł. Konkurencyjny Nikon D5 trzy lata po premierze kosztuje ok. 25 tys. zł, Canon EOS-1DX Mark II ok. 23 tys. zł. Najbliżej cenowo jest najbardziej nowoczesny z tego grona Sony A9, który można dostać za ok. 18 tys. zł, tyle, że trzeba by jeszcze dokupić grip. Szczególnie w porównaniu z lustrzankami to jest po prostu przepaść głęboka jak Rów Mariański.
Łatwo jest z miejsca skrytykować Olympusa za małą matrycę w wielkim korpusie, ale ja uważam, że dobrze jest mieć wybór. A Olympus taki wybór daje. I zgadzam się, że dużej grupie fotografów ten wybór może nie pasować, ale pewnej wąskiej rzeszy twórców powinien trafić idealnie w potrzeby. Jeśli nie czysto fotograficzne to chociaż cenowe.
Czy Olympus OM-D E-M1X nie sprawdzi się przy fotografowaniu na wyższych czułościach?
Na to pytanie będę mógł odpowiedzieć jak sam to sprawdzę w praktyce. Natomiast nie da się ukryć, że matryce 4/3 gorzej radzą sobie z szumami, niż sensory pełnoklatkowe. Z drugiej strony E-M1X ma dwa potężne procesory, które są w stanie wyciągnąć z nieco już leciwej matrycy nowe życie. A konkretnie rzecz biorąc ma to być + 1EV. Poza tym, według zapewnień producenta, mamy tu do czynienia z chyba najbardziej wydajnym systemem stabilizacji matrycy, który ma dawać nawet 7,5EV. To naprawdę dużo, co sprawia, że Olympus może zejść z czasem i czułością ISO. Przynajmniej przy bardziej statycznych scenach, bo jeśli obiekt się szybko porusza to po prostu musimy mieć krótki czas naświetlania. W czasie premiery zrobiłem na szybko test skuteczność systemu IS. Poniżej można zobaczyć dwa zdjęcia wykonane z ręki z czasem 1/5 s. Pierwsze nieporuszone zrobione z włączoną stabilizacją, a drugie bez. Różnica jest ogromna. Próbowałem wiele razy i to nie był przypadek.
Moje pierwsze wrażenia są świetne, chociaż zdaję sobie sprawę, jak bardzo wyspecjalizowany jest to sprzęt.
Oczywiście o pełnej, prawdziwej wartości aparatu przekonam się w pełni dopiero w trakcie dłuższych testów w lutym. Już teraz widzę jednak jak bardzo przemyślany i zaawansowany jest to aparat. Olympus OM-D E-M1X zrobił na mnie świetne wrażenie, chociaż jasne jest, że nie jest to sprzęt dla każdego. To korpus typowo dla świadomych fotografów przyrody, sportu, spotterów czy fotoreporterów, którym zależy na bezkompromisowej ergonomii przy zachowaniu stosunkowo mniejszych rozmiarów i wagi w porównaniu z Nikonem D5 czy Canonem EOS-1DX. W ich rękach będzie wyśmienitym narzędziem, szczególnie z nowym teleobiektywem i konwerterem.
Jeśli macie jeszcze jakieś pytania to dajcie znać. Postaram się pomóc. Jak nie teraz to już niebawem, kiedy zacznę test Olympusa OM-D E-M1X.