Piękny, mądry i... niezbyt sportowy. Fossil Q Explorist 4 gen. - recenzja
Jeśli ktoś utożsamił się z pierwszą częścią tytułu, to niestety bardzo mi przykro - ten tekst będzie wyłącznie o zegarku. Ale nie takim zwykłym.
Smart zegarki w momencie debiutu miały jeden poważny problem (oprócz całej masy innych) - były paskudne. Powód był prosty - firmy technologiczne wmówiły sobie i próbowały wmówić to klientom, że wiedzą lepiej, jak zaprojektować coś, co do tej pory traktowane było przez większość osób jako biżuteria. Istniało oczywiście skuteczne rozwiązanie tego problemu - zostawić firmom technologicznym tworzenie podzespołów i oprogramowania, a resztę zlecić firmom produkującym zegarki.
I z taką właśnie - pozornie idealną - hybrydą projektowo-produkcyjną mamy do czynienia w tym przypadku. Markę Fossil zna niemal każdy. Tak samo każdy zna Google i Wear OS. Z tego połączenia musiało wyjść coś dobrego.
Czy tak się stało?
Na pierwszy rzut oka: jest pięknie i... masywnie.
Od razu po rozpakowaniu i założeniu zegarka Fossil Q Explorist 4 gen. na rękę można zauważyć dwie rzeczy.
Po pierwsze - jest świetnie zaprojektowany i równie dobrze wykonany. Testowana przeze mnie czarno-czarna wersja z gumowym czarnym paskiem nie robi wprawdzie wielkiego wrażenia na oglądających, ale odmiana szara z metalowym paskiem czy srebrna z brązowym, skórzanym paskiem naprawdę mogą się podobać. Nawet tym, którzy do smart zegarków nie są przekonani.
W tym miejscu trzeba zresztą Fossilowi przyznać sporego plusa. Firma tworząca zegarki wie, że klientom zależy na tym, żeby dobrać to urządzenie dokładnie do ich preferencji materiałowo-kolorystycznych. Już samych bazowych wariantów mamy 6, a do tego możemy jeszcze doliczyć niemal nieograniczoną liczbę pasków, które możemy szybko i łatwo zmieniać (standardowe paski 22 mm).
Drugi element, na który zwraca się uwagę natychmiast, to rozmiary i masa zegarka. 45-mm koperta zdecydowanie nie będzie wyglądać dobrze na mniejszych rękach (dla nich jest seria Venture), a zastosowanie stali do wykończenia obudowy powoduje, że nie da się nie czuć, że Explorist znajduje się na naszej ręce. Jeśli ktoś szuka ultra-kompaktowego i ultra-lekkiego zegarka treningowego, to trafił pod zły adres.
Jeśli jednak ktoś po prostu lubi konkretne, masywne zegarki, to Explorist powinien przypaść mu go gustu. Ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że założyliśmy na rękę plastikową zabawkę. Nic z tych rzeczy - cały czas mamy świadomość, że na naszym nadgarstku znajduje się porządny, prawdziwy zegarek.
Prawdziwy, ale nie zwykły.
Fossil Q Explorist 4 gen. zamiast tradycyjnych wskazówek oferuje nam bowiem oczywiście ekran dotykowy. I tutaj mam pierwsze drobne zastrzeżenie. W sumie to dwa.
Ekran, a właściwie chroniące go szkło, umieszczone jest idealnie na równi z krawędzią obudowy. Wygląda to efektownie i daje złudzenie, że cały front wypełnia wyświetlacz, dodatkowo ułatwiając obsługę za pomocą dotyku. Tyle w teorii.
W praktyce natomiast szybko orientujemy się, że pomiędzy krawędzią ekranu, a faktyczną krawędzią obudowy, zieje jednak spora czarna przestrzeń. Do tego musimy żyć ze świadomością, że wyświetlacz - poza wzmacnianym szkłem ochronnym - nie ma żadnej dodatkowej ochrony, którą dawałoby zagłębienie go w obudowie. Nic nie stanie na drodze pomiędzy naszym zegarkiem a framugą drzwi, nic nie przyjmie ciosu gałęzią przy przeciskaniu się przez las. Jeśli nawet odłożymy zegarek tarczą do dołu - jest on całkowicie bezbronny.
Przyznaję - po kilku tygodniach użytkowania w różnych warunkach, Fossil Q Explorist 4 gen. nie ma jeszcze żadnej, nawet najmniejszej ryski. Czy ta sytuacja utrzyma się po roku albo i później? Tego niestety nie mogę zagwarantować.
A byłoby wybitnie szkoda porysować warstwę ochronną, bo wyświetlacz Explorista czwartej generacji jest naprawdę piękny. To dotykowy AMOLED o średnicy 1,4" oraz rozdzielczości 454 na 454 piksele. Efekty łatwo przewidzieć - rewelacyjna czerń, bardzo dobry kontrast, świetne kąty widzenia i ponadprzeciętna jakość obrazu. Do tego pozostaje czytelny w większości sytuacji, choć oczywiście o takiej czytelności jak w przypadku typowych zegarków sportowych nie można mówić.
Niestety przez większość czasu jest też... brudny.
Trzy trochę zmarnowane przyciski.
Technicznie, po stronie Fossila, wszystko jest z tymi trzema bocznymi przyciskami w porządku. Są naprawdę spore, więc łatwo w nie trafić bez patrzenia, są solidne i mają wystarczająco przyjemny klik (choć mógłby by być odrobinę konkretniejszy). Gdzie jest więc problem? W Wear OS.
Wear OS narzuca niestety jedyny słuszny model funkcjonowania tych przycisków. Dolny i górny służą do szybkiego wybierania przypisanych do nich aplikacji. Środkowy - do przewijania menu (kręcenie), wywoływania listy aplikacji/powrotu do ekranu głównego (krótkie wciśnięcie) oraz aktywacji Asystenta Google (przytrzymanie). Koniec. Nie można w tych przyciskach nic zmienić, nie można ich w żaden sposób personalizować, poza ewentualną zmianą aplikacji przypisanych do skrajnych przycisków.
A wystarczyłoby zostawić opcję, w której któryś z przycisków byłby zatwierdzenie, któryś powrotem, a centralny zachowałby swoją funkcję.
Dlaczego tak na to narzekam? Bo jest zima i chodzę w rękawiczkach. Biegam w rękawiczkach. A wyświetlacz Explorista - jakkolwiek atrakcyjny - niespecjalnie rękawiczki lubi. Podnoszę więc nadgarstek, wywołuję listę aplikacji, przewijam przyciskiem do pozycji, która mnie interesuje, po czym... na logikę wciskam ponownie przycisk środkowy i ląduję nie w aplikacji, ponownie na ekranie tarczy zegara. Podczas biegania jest jeszcze gorzej - przynajmniej korzystając z Google Fit nie da się ani rozpocząć aktywności przyciskiem, ani zakończyć jej w ten sposób. Trzeba zdjąć rękawiczkę, przesunąć palcem w dół, a potem klikać kolejne ikony. Samsung z Galaxy Watchem i Huawei z Watchem GT rozwiązali ten problem o wiele lepiej.
Inną sprawą jest to, że nawet poza zimowymi miesiącami i zastosowaniami sportowymi, nie każdy musi lubić obsługiwać zegarek wyłącznie za pomocą ekranu dotykowego.
Szkoda, że Google o tym nie pomyślał.
Wear OS, ach, Wear OS.
System operacyjny od technologicznego giganta jest zresztą w tym zegarku jednym z najbardziej dyskusyjnych elementów. Można go uznać bowiem za najsłabszą stronę albo za jedną z mocniejszych.
Mała uwaga: Korzystałem z zegarka zarówno w połączeniu z telefonem z iOS, jak i z Androidem. Ten fragment dotyczy jednak głównie współpracy z tym drugim urządzeniem, chyba że zostało to wyraźnie zaznaczone.
Dlaczego najsłabszą? Bo Wear OS, mimo że to już jego n-ta generacja, n-ta nazwa i n-ta odsłona (Explorist pracuje pod kontrolą Wear OS 2.2), nadal nie jest systemem, który można uznać za dopracowany, logiczny i prosty w obsłudze.
Tak, zdecydowanie poprawiono go i uproszczono w stosunku do poprzednich wydań. Tak, obsługuje go się lepiej, łatwiej, przyjemniej. Tak, wszystko działa sprawniej i może nawet odrobinę łatwiej. Tak, trochę łatwiej połapać się od samego początku, co robi dany gest i gdzie zaprowadzi nas kolejne kliknięcie. Tak, niezmiennie mamy dostęp do ogromnej ilości dodatkowych aplikacji, które mogą działać często bez pomocy telefonu.
Ale w dalszym ciągu to system, którym - zwłaszcza po doinstalowaniu tych kilku zewnętrznych aplikacji - rządzi chaos. Przykłady? Aplikacja Stravy oferuje menu ustawień rozwijane z góry ekranu. AccuWeather z kolei z góry ekranu rozwija listę trybów wyświetlania prognozy, opcje trzymając na dole. I gdyby tego było mało - można rozwijając za bardzo dolną belkę, podczas cofania palca... rozwinąć górną belkę. Niektóre aplikacje z kolei w ogóle nie stosują się do jakichkolwiek wytycznych. Ba, nie sygnalizują nawet, że coś mogłoby być rozwijane z góry albo z dołu. Po prostu stoją nieporuszone. Inne z kolei pakują wszystko na jeden, przewijany niemal w nieskończoność w pionie ekran.
Nie zmienia to jednak faktu, że jakkolwiek Wear OS dalej jest produktem w opracowaniu, tak znajdzie się wiele osób, którym przypadnie on do gustu. Wybór sporej liczby aplikacji (w tym m.in. Spotify), wsparcie dla Asystenta Google, obsługa płatności Google, bardzo dobra obsługa powiadomień - trudno jest dyskutować z tymi zaletami, szczególnie jeśli ktoś właśnie do tego potrzebuje smart zegarka.
Tym bardziej, że mimo tego, że Fossil Q Explorist 4 gen. działa w oparciu o dość już leciwego Snapdragona 2100 (plus 512 MB RAM i 4 GB wbudowanej pamięci), nieprzesadnie da się to odczuć podczas codziennego użytkowania. Owszem, zestawiając go np. z nowszym Fossilem Sport da się wychwycić pewne różnice. Owszem, w niektórych dziwnych miejscach zegarek potrafi się na chwilę zamyślić. Owszem, uruchamianie większych aplikacji, takich jak Spotify, potrafi chwilę zająć.
Jednak o ile może przeszkadzałoby mi to na smartfonie, tak na zegarku trudno uznać to za wielką wadę.
Sport? Raczej śledzenie codziennej aktywności.
Na papierze Fossil Q Explorist 4 gen. ma wszystko, co potrzebne, żeby zaspokoić potrzeby nie tylko tych, którzy raz na tydzień wybiorą się na dłuższy spacer. Jest GPS, jest wbudowany dwudiodowy optyczny czujnik tętna, jest akumulator, który z powodzeniem powinien wystarczyć na kilka godzin nieprzerwanego rejestrowania ćwiczenia, jest cały szereg aplikacji sportowych, zaczynając od preinstalowanego Google Fit, a kończąc na Stravie. Są też czujniki do śledzenia całodniowej aktywności i snu, a nawet wodoodporność, pozwalająca z tym zegarkiem pływać i realizować treningi pływackie.
I jeśli chodzi o monitorowanie standardowej, codziennej aktywności, to jest dobrze. Nowa aplikacja Google Fit podchodzi do tego zagadnienia dużo ciekawiej i atrakcyjniej od poprzednika - nawet jeśli jestem świadom tego, że wiele osób nie zgodzi się z tą tezą. Dla mnie jednak Minuty ruchu i Punkty kardio są zdecydowanie lepszym miernikiem niż same kroki. Aczkolwiek spokojnie - kroki też można cały czas monitorować i Fossil Q Explorist 4 gen. nie ma większych problemów, żeby szacować ich liczbę poprawnie.
Natomiast jeśli chcemy wprowadzić do naszego życia trochę więcej ruchu, to... zaczyna się trochę pod górkę. Oczywiście Fossil Q Explorist 4 gen. ma GPS, oHRM i masę zewnętrznych aplikacji, ale do każdego z tych elementów można dodać jakieś ale.
Zacznijmy od ostatniego - od aplikacji. Na plus trzeba im zdecydowanie zaliczyć to, że są w stanie funkcjonować całkowicie bez telefonu. Mamy zegarek? To wszystko, czego potrzebujemy. Połączamy do niego słuchawki na Bluetooth, muzykę odtwarzamy ze Spotify, a np. na Google Fit czy Stravie rejestrujemy nasz trening.
Z czym mam więc problem? Zacznijmy od Google Fit (w wersji Trening). Ta aplikacja jest tak podstawowa, że jest aż zła. Wyświetla bardzo mało danych, bez żadnej możliwości personalizacji, w tak mało sensowny i czytelny sposób, że czasem aż nie chce się z niej korzystać. Do tego jest po prostu źle zaprojektowana - przykładowo na ekranie pauzy umieszczono tuż obok siebie przyciski wznawiania i kończenia treningu. Zgadnijcie, czym to grozi - łatwo się domyślić.
Trochę lepiej wygląda aplikacja Stravy, ale i ona ma swoje problemy. Po pierwsze, tak jak większość sportowych aplikacji dla Wear OS, to jedynie prosta nakładka, która jedne, na co pozwala, to uruchomić trening, obserwować jego postęp, a następnie zapisać i zsynchronizować dane z serwisem. Nic więcej. Absolutnie nic. Żadnych treningów. Żadnych segmentów. Nic. Kliknij i biegnij. Koniec. Rozczarowujące, szczególnie na tle zegarków sportowych, które podbierają coraz więcej funkcji smart zegarków, pozostając niedoścignione w kwestii funkcji sportowych.
Mieszane wrażenia zapewnia też GPS. Po części dlatego, że pierwsze ustalenie naszej lokalizacji potrafi trwać naprawdę długo, a dodatkowo większość aplikacji nie potrafi w sensowny sposób pokazać, czy jeszcze tych satelitów szuka, czy może już znalazło, czy może się poddało.
Później też trudno liczyć na cud, jeśli ktoś oczekuje naprawdę precyzyjnego zapisu przebiegu trasy. Fossil Q Explorist 4 gen. potrafi się pomylić, a im dłuższa trasa, tym większe potrafią być nieścisłości. Przykładowo na trasie biegowej, która powinna mieć według planu 22,22 km, Fenix 3 zarejestrował 22,2 km, a Fossil Q Explorist 4 gen. - 23,1 km. Niby tylko 900 m, czyli nieco ponad 4 proc. błędu, ale jednak potrafi zaburzyć wyniki. Zresztą dokładnie widać, że nie jest to najlepszy moduł GPS w historii modułów GPS (niebieskie - Fenix 3, pomarańczowe - Fossil):
Tak, ta trasa była kompletnie prosta, a na dodatek całkowicie odsłonięta. Nie było więc żadnych elementów, które mogłyby w znaczący sposób zaburzyć pomiar.
Do wyników wysokościowych zapisanych w pliku treningu też lepiej się nie przyzwyczajać. Według Fossila pokonałem pod górę 654 m, co bardzo by mnie cieszyło, gdyby nie to, że bieg miał miejsce w okolicach Wrocławia i taki wynik jest po prostu niemożliwy. 79 m z Fenixa 3 też może nie być idealną wartością, ale na pewno jest bliższe prawdy.
W kwestii pomiarów tętna też jest różnie. Bywały spokojne biegi, kiedy wskazania Fossila monitorowane na bieżąco niemal dokładnie pokrywały się z wskazaniami z opaski na klatkę piersiową na innym zegarku. Były też takie, kiedy nawet przy dłuższym (ale nadal spokojnym treningu), te różnice były stosunkowo niewiele (około 3-5 BPM) i podobnie wypadała średnia. Ale były też takie - szczególnie te intensywniejsze - kiedy Fossil nie radził sobie w ogóle, gwałtownie zarzucając mnie różnymi wartościami, które tylko czasem miały coś wspólnego z tym, co faktycznie działo się z moim organizmem.
Tym, co potrafi jednak szczególnie zajść za skórę jest brak opcji Always on dla ekranu w trybie rejestrowania aktywności. Podnosimy rękę, czekamy aż podświetli się ekran, po czym... widzimy kreski w miejscu parametrów, które w różnym tempie (czasem naprawdę wolno) zamieniają się w pokonany przez nas dystans, tętno czy aktualne tempo. Bardzo irytujące.
Muszę jednak przyznać, że może po prostu za wysoko postawiłem testowanemu zegarkowi poprzeczkę. Nikt nie reklamuje go jako zegarka sportowego, a jedynie jako zegarek, z którym można ćwiczyć. Jeśli więc ktoś po prostu chce zapisać aktywność - niekoniecznie idealnie precyzyjnie - i nie ślęczy potem nad miliardem zbędnych danych ani nie analizuje każdego zakrętu, to sportowe funkcje Explorista mogą mu wystarczyć.
Ale Google, błagam, ogarnij się z Google Fit.
PS. Gdyby kogoś interesowało - według Google'a stały pomiar tętna poza aktywnością oznacza pojedynczy pomiar co 20 minut. W dobie zegarków i opasek mierzących tętno co jedną sekundę przez całą dobę, to raczej słaby wynik.
Akumulator
Niestety zdecydowanie nie jest to najmocniejszy punkt tego urządzenia. Ba, mówiąc wprost - jest jednym z jego słabszych punktów.
Jedna doba - taki czas pracy deklaruje producent. I oczywiście da się go uzyskać, o ile pozostawimy zegarek przy domyślnych ustawieniach i nie będziemy z niego korzystać przesadnie intensywnie. Nie musimy wprawdzie w ogóle rezygnować z podświetlania ekranu i dotykania go, ale lepiej zapomnieć o Spotify i treningu z GPS, a także stałym pomiarze tętna.
Przy standardowym użytkowaniu, czyli włączonym stałym pomiarze tętna, stałym połączeniu z telefonem, sprawdzaniem godziny, powiadomień i reagowaniem na nie, a także chwilową zabawą z pojedynczymi aplikacjami, Fossil Q Explorist 4 gen. powinien bez problemu wytrzymać od rana do późnego wieczora albo nawet do końca nocy. Lepiej jednak przed kolejnym dniem naładować go do pełna, bo inaczej będziemy nosić na nadgarstku rozładowany gadżet.
I łatwo już tutaj zauważyć, że jeśli dołożymy coś naprawdę obciążającego do standardowego użytkowania, to czas pracy zredukuje się np. do wieczora tego samego dnia albo nawet jeszcze krócej. Jeśli w środku dnia pójdziemy na godzinę pobiegać albo posłuchamy dłużej muzyki ze Spotify, liczmy się z tym, że do ładowarki będzie trzeba sięgnąć np. chwilę po powrocie z pracy.
Tyle dobrego, że Fossil Q Explorist 4 gen. ładuje się względnie szybko - po około godzinie mamy w pełni naładowany akumulator.
Warto czy nie?
Na początek może podsumujmy plusy i minusy:
Plusy:
- świetny wygląd
- bardzo dobra jakość wykonania
- masa dostępnych opcji kolorystycznych
- masa dodatków
- piękny, duży ekran
- Google Pay
- Spotify...
- ... i wszystkie inne aplikacje
- Wear OS - mimo wszystko
- Wszystkie niezbędne czujniki
- wbudowany mikrofon
Minusy:
- Snapdragon 2100 w momencie, kiedy na rynek wychodzą zegarki z 3100
- Czas pracy na jednym ładowaniu
- Umiarkowanie dokładne GPS i oHRM
- Wear OS to dalej produkt rozwojowy
- brak wbudowanego głośnika
Patrząc na tę listę, Fossil Q Explorist 4 gen. z całą pewnością nie jest czymś, co poleciłbym osobie, która szuka zegarka choć trochę bardziej sportowego, ale z funkcjami smart. Do okazjonalnego uprawniania sportu Fossil będzie ok, ale niewiele ponad to.
Natomiast jeśli ktoś szuka zegarka do współpracy z telefonem z Androidem i wie, czego spodziewać się od Wear OS (albo wręcz oczekuje jego obecności), to Fossil Q Explorist 4 gen. jest mocnym kandydatem do polecenia z dwóch podstawowych powodów - wygląda świetnie (oczywiście kwestia gustu), co w zegarku jest absolutnie kluczowe i ma na pokładzie wszystko to, czego można byłoby oczekiwać. Wliczając w to również płatności zbliżeniowe Google Pay.
Jedyne, co każe się dwa razy zastanowić przed zakupem, to ten nieszczęsny Snapdragon 2100. Nie jest to zdecydowanie wada dyskwalifikująca, ale przy cenie około 1250 zł (testowany wariant) można byłoby po prostu oczekiwać, że dostaniemy coś może nie tyle z najwyższej, co z najnowszej półki. Tym bardziej, że wspomniany wcześniej Fossil Sport ma już Snapdragona 3100...