Nie zwalajmy problemu fake news na boty. Sami jesteśmy sobie winni
Fake newsy to epidemia Internetu. Naukowcy z Indiany zbadali źródła ich rozprzestrzenia, przeglądając miliony postów na Twitterze. Wnioski nie są optymistyczne.
Dezinformacja jest bronią starą jak ludzkość. To też sztuka, której arkana dobrze znają i stosują agencje wywiadowcze i kontrwywiadowcze. Miłośnicy historii pamiętają na przykład Operację Fortitude przygotowaną przez aliantów. Miała na celu zmylenie Niemców, co do prawdziwej lokalizacji ataku aliantów i zapewnienie warunków do lądowania w Normandii. To oczywiście niedoskonała analogia, ale świetnie pokazuje, jak potężną bronią może być dezinformacja.
Fake newsy w Internecie to inny kaliber.
Dziś jednak to określenie staje się jednym z najczęściej powtarzanych w debacie na temat, przede wszystkim, mediów społecznościowych. Nieprawdziwe informacje stosowane są jako narzędzie wpływu czy też mechanizm propagandowy. Wszyscy pamiętamy zarzuty w odniesieniu do Facebooka, jakie pojawiły się przy okazji referendum dotyczącego Brexitu i wyborów w USA. Serwis oskarżany był o to, że stał się medium do rozprzestrzenienia kłamstw.
Naukowcy z Indiana University w Bloomington przyjrzeli się fake newsom na Twitterze. W tym celu skorzystali z serwisów organizacji, które na co dzień zajmują się sprawdzaniem faktów. Są to takie strony, jak factcheck.org, politifact.com czy snopes.com. Serwisy te stworzyły listę stron regularnie publikujących fake newsy. Obecnie liczy ona 122 pozycje.
Analizie poddano 400 tys. zgłoszeń dotyczących tego typu stron i aż 14 milionów wzmianek na Twitterze dotyczących fake newsów. Wśród nich znalazły się też serwisy satyryczne, takie jak theonion.com. Badacze postanowili nie wyłączać ich z badania, bo stwierdzili, że wiele podmiotów, które rozprzestrzeniają fake newsy oznacza swoje "informacje" jako satyryczne.
Dla przeciwwagi sprawdzono też, w jaki sposób rozprzestrzeniają się treści tworzone przez wspomniane organizacje zajmujące się monitorowaniem fake newsów. Przeanalizowano milion tweetów, które udostępniały je.
W rozprzestrzenianiu fake newsów istotną rolę odgrywają boty.
Naukowcy stworzyli listę twitterowych kont, które przodują w ilości rozprzestrzenianych nieprawdziwych informacji. Liczyła ona 200 profili. Stworzyli też dwie platformy, które pomagają sprawdzić, jak rozprzestrzeniają się fake newsy. Jedna z nich, o nazwie Hoaxy, wizualizuje rozprzestrzenianie się treści zgłoszonych jako nieprawdziwe.
Możemy je porównać z tymi stworzonymi przez organizacje sprawdzające wiarygodność. Wystarczy wpisać wybraną frazę (np. Trump) i wybrać źródła. Pomarańczowym kolorem zaznaczono te, których wiarygodność została potwierdzona. Na tej podstawie sprawdzimy, jak wygląda dyfuzja informacji na Twitterze.
Analiza kont, które stały się źródłami fake newsów pozwoliła na postawienie wniosku, że boty pełnią kluczową rolę w propagowaniu fałszywych informacji. Mechanizm jest prosty. Zaczynają one działać już po opublikowaniu newsa. Ich celem jest zaangażowanie w rozprzestrzenianie fake newsa wpływowych użytkowników Twittera.
Co można zrobić z tą wiedzą?
Tu dochodzimy do istoty problemu. Teoretycznie rzecz jest prosta. Wystarczy stworzyć mechanizmy, które będą ograniczać działanie botów. W praktyce może to się okazać niezwykle trudne, bo na miejsce jednego zlikwidowanego źródła fake newsów pojawi się dziesięć kolejnych. Interesujące w mechanizmie opisanym przez naukowców jest to, że zautomatyzowane konta spełniają swoją rolę przede wszystkim na początku. Ich celem jest zarażenie dezinformacją prawdziwych użytkowników. Tych z krwi i kości, którzy nieświadomi nieprawdziwości newsa podają go dalej. To człowiek udostępniający kłamstwa jest najsłabszym ogniwem.
Badanie dotyczy tylko Twittera. To zła wiadomość, bo królem mediów społecznościowych jest Facebook i to ten serwis krytykowany jest najmocniej za fake newsy. Jest też druga strona medalu, to właśnie Facebook podjął najbardziej zaciętą walkę z fałszywymi newsami. Wdraża kolejne mechanizmy, próbuje zatrzymać falę dezinformacji, często utrudniając życie właścicielom stron.
Badany przypadek Twittera pokazuje, że ta wojna toczy się naprawdę. I niestety jest bardzo nierówna.