Nie za takiego Residenta bałem się po nocach. Umbrella Corps intryguje, ale zbyt wiele poszło nie tak
To nie jest pełna recenzja. Tej na Spider’s Web być może nigdy nie będzie. Wolę wrócić do fenomenalnego dema Resident Evil 7, niż męczyć się z Umbrella Corps w aktualnej formie. To bardzo ciekawa produkcja, ale w dniu premiery zbyt wiele w niej nie działa.
Umbrella Corps to piekielnie intrygujący pomysł na spin-off. Producenci wzięli dodatkowy tryb „hordy” z podstawowych odsłon Resident Evil, po czym dodali do niego skomplikowaną warstwę drużynowego PvP.
Nowa produkcja Capcomu jest czymś na kształt produkcji turniejowej, gdzie dwie drużyny składające się z 3 najemników walczą o dominację na wrogim, niebezpiecznym terenie. Na tyle niebezpiecznym, że wymiana ognia odbywa się pośród tabunów zombie z wszystkich poprzednich odsłon gry.
Umbrella Corps bawi się konwencjami poprzednich gier i to jest świetne.
Podczas pierwszej rundy walczymy w zdominowanym przez zombie mieście Raccoon City, omijając powolne żywe trupy. Następne starcie przenosi nas do Afryki z Resident Evil 5, gdzie natrafiamy na szybsze, bardziej namolne zombie. Potem przeskakujemy na Antarktydę z Resident Evil Revelations, aby starcie zakończyć w kultowym komisariacie z Resident Evil 2.
Dla fana survival horroru, możliwość ponownego zwiedzenia najważniejszych lokacji z serii Resident Evil, to gratka sama w sobie. Przyznam się, że nie mogłem zetrzeć uśmiechu z twarzy, ponownie wracając do europejskiej wioski z RE4. Wiele lat temu odpierałem w niej atak hordy zombie, rozpaczliwie barykadując się w jednej z chat.
Sednem, esencją i podstawowym filarem Umbrella Corps jest taktyczna rozgrywka PvP.
Małe, świetnie skomunikowane oddziały specjalistów prowadzą intensywną wymianę ognia, poprzedzoną długimi przygotowaniami. Korzystając z rozbudowanego doboru ekwipunku, gracz konstruuje żołnierza wyspecjalizowanego w walce na bezpośrednie, bliskie lub średnie odległości. Dalekich nie uświadczycie, to nie Battlefield.
Samo prowadzenie ognia to sekundy, ułamki sekund. W Umbrella Corps paski życia są naprawdę krótkie, z kolei obrażenia wyspecjalizowanych narzędzi zniszczenia gigantyczne. Dlatego kluczowe w tej grze jest zachodzenie przeciwników po skrzydłach, przewaga terenowa i doskonała kooperacja z resztą drużyny.
To zdecydowanie nie jest Call of Duty. Gdy zginiesz - czekasz. Możesz obserwować drużynę w trybie spectatora, oferując towarzyszom cenne informacje. Śmierć jest jednak permanentna, z kolei przycisk wskrzeszenia działa jedynie w dodatkowych trybach gry. Wracasz do walki dopiero podczas następnej rundy, bogatszy o pokorę i ostrożność. To lubię.
To, co wyróżnia Umbrella Corps od innych gier team-PvP, to wykorzystanie zabójczego otoczenia.
Jak wspomniałem wcześniej, w domyślnych trybach gry na arenach znajdują się nie tylko członkowie wrogiej drużyny, ale również masa zombie. Chociaż początkowo jesteśmy dla nich niewidoczni (za sprawą zmyślnej technologii firmy Umbrella), z czasem otoczenie staje się coraz bardziej i bardziej niebezpieczne.
Gracza można wyposażyć w granat, który przyciąga zombie w kierunku wroga. Żywych trupów da się używać jako tarcz. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby położyć się między zgniłe kreatury, udając jednego z nieboszczyków. Niech no tylko natknie się na taką pułapkę przeciwnik. Obecność trzeciej, tej nieumarłej strony konfliktu na arenach, wprowadza do Umbrella Corps arcy-ciekawe możliwości, z których gracze dopiero uczą się korzystać.
Gdybym miał wskazać najlepszą cechę Umbrella Corps, byłoby to właśnie bogactwo taktycznych możliwości.
Tutaj wcale nie musisz mieć najwyższej celności oraz najpotężniejszej broni, aby wygrać mecz. Wystarczy spryt, przewaga terenowa, dobre zgranie oraz znajomość własnego ekwipunku.
Pułapki, flankowanie, walka w zwarciu, wspinanie się na gniazda snajperskie, czołganie się w gęstwinach czy chowanie za osłonami w stylu Gears of War - to wszystko elementy rozgrywki, które wyróżniają tę produkcję na tle masy pozostałych. Jasne, nie ma to wiele wspólnego z serią Resident Evil, ale producenci od początku dawali to do zrozumienia.
Można sądzić, że Umbrella Corps to pomysłowe odświeżenie uniwersum Resident Evil. Może by tak było, gdyby gra działała.
Od dwóch dni 80 proc. prób rozegrania meczu rankingowego kończy się niepowodzeniem. Matchmaking to nieśmieszny, wręcz upiorny żart, który pozwala rozegrać starcie raz na pięć - sześć podejść. Zazwyczaj próba znalezienia rankingowej rozgrywki kończy się informacją o błędzie, lub nieskończonym oczekiwaniem w lobby.
To niedopuszczalne. Zwłaszcza w przypadku produkcji, która została stworzona z myślą o rozgrywkach online. Na ten moment Umbrella Corps jest w zasadzie niegrywalne. Zdecydowaną większość czasu spędzicie na ekranach lobby, nieustannie próbując łączyć się z innymi graczami.
Na pocieszenie pozostaje kampania dla jednego gracza, oparta o samotne zwalczanie hord zombie na kolejnych mapach do rozgrywek wieloosobowych. Czyli to, co było zaledwie jednym z dodatków w poprzednich grach Resident Evil, tutaj staje się sednem zabawy, ponieważ serwery nie dają rady.
Niedbałość twórców kodu sieciowego rozciąga się na inne aspekty rozgrywki. Na przykład na grafikę, która momentami jest tak surowa, że lokacje przypomniały mi o słusznie minionej erze PS3 oraz Xboksa 360. O ile modele postaci dają radę, to samo otoczenie momentami starszy. Niestety, nie w kategoriach horroru.
W oczy od razu rzuca się również fatalne tłumaczenie. Gra ma ewidentny problem z odmienianiem polskich końcówek oraz poprawnym szykiem zdań. Nie wiem, kto odpowiada za polską wersję językową, ale tym razem nie stanął na wysokości zadania. Problemem są również lagi. Te dają w kość podczas walki w zwarciu. Myślisz, że strzelasz do wroga, ale ten tak naprawdę od sekundy wbija ci szpikulec w czaszkę. Fatalna synchronizacja animacji.
Największym problemem jest jednak fatalny balans drużyn.
Sytuacja sprzed pół godziny - w lobby znajdują się gracze z odpowiednio trzecim, trzecim, trzecim, ósmym, ósmym i szesnastym poziomem doświadczenia. Normalnie system próbowałby wymieszać zawodników tak, aby składy były relatywnie równe ze względu na poziom doświadczenia. Tylko nie w Umbrella Corps.
Tutaj wszystkich trzeciopoziomych żółtodziobów wciśnięto do jednej drużyny, a weteranów do drugiej. Trzy razy pod rząd. Wyszedłem z lobby i wszedłem do innego. Znowu to samo, ale z innymi zawodnikami. Coś takiego jak balans niemal tutaj nie występuje. Ma się wrażenie, że gra nie posiada żadnych skryptów odpowiadających za wyrównywanie szans.
Fatalnie! Zwłaszcza, że Umbrella Corps to gra niezwykle taktyczna i drużynowa. Gdy ma się ambicję na tak zaawansowane mechanizmy, produkcja powinna być maksymalnie dopieszczona oraz doszlifowana. Tak niestety nie jest. Nowa gra Capcomu sprawia wrażenie produktu na wpół surowego. Ot, taka produkcja Free2Play, którą ktoś postanowił sprzedawać za połowę normalnej ceny.
Zalety
- Kultowe lokacje z całej serii Resident Evil
- Zdobywanie poziomów i odblokowywanie wyposażenia
- Skoncentrowanie na taktyce i drużynowym zgraniu
- Wykorzystywanie otoczenia i zombie na swoją korzyść
- Wydawca ma na tyle rozsądku, że nie chce za ten produkt pełnej ceny
- Wydawca ma na tyle rozsądku, że nie umieścił "Resident Evil" w tytule
Wady
- Kod sieciowy leży i kwiczy
- Bardzo nierówna warstwa graficzna
- Balans drużyn to żart
- Nudna, powtarzalna zawartość dla jednego gracza
- Lagfest
- Polskie tłumaczenie
- Pod naporem błędów i niedoróbek po prostu nie chce się grać
Umbrella Corps to tytuł, który mogę polecić jedynie największym fanom marki Resident Evil. Takim, którzy z marszu łapią każdą grę, książkę i animację z tego uniwersum. Wszyscy inni będą zawiedzeni.
Grze brakuje nie tyle szlifów, co wręcz grubych szwów, zabliźniających wielkie, jątrzące się rany niedociągnięć.