Co tam hybrydy. Na stoisku Toyoty znalazłem odtrutkę na współczesne gadżeciarstwo
Najpopularniejsza hybryda na polskim rynku, najnowocześniejsza hybryda na świecie, jeden z pierwszych masowo produkowanych samochodów elektrycznych zasilanych ogniwami paliwowymi - stoisko Toyoty w Poznaniu pełne było nowoczesnych, technologicznych majstersztyków. Było jednak i coś dla miłośników dużo bardziej "klasycznej" wersji motoryzacji.
Największych bohaterów stoiska Toyoty nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Najnowszą generację Priusa (IV) przegoniliśmy już po hiszpańskich serpentynach, a w Belgii spróbowaliśmy swoich sił w elektrycznej Toyocie Mirai. "Wodorowca" widziałem na żywo po raz pierwszy i - mówcie co chcecie - tak samo jak w przypadku bardzo podobnego Priusa, tak samo i tutaj podoba mi się ten nietypowy, oryginalny projekt nadwozia.
Może się nie podobać, ale zdecydowanie jest na co popatrzeć, a w środku siedzi się naprawdę przyjemnie. Niech tylko w końcu powstaną te stacje tankowania wodoru. Najlepiej jak najwięcej - w końcu kto nie lubi mieć wyboru?
Resztę najważniejszych modeli na stoisku większość zna doskonale z widzenia. Czy to hybrydowa Toyota Auris, która nie dość, że jest najlepiej sprzedającym się w naszym kraju autem hybrydowym, to jeszcze notuje świetne wzrosty sprzedaży, czy większy, jeszcze bardziej praktyczny Avensis.
Ja jednak większość czasu spędziłem w innym aucie.
Mniejszym, dużo mniej praktycznym, dużo prostszym wewnątrz, ale takim, do którego po wejściu - czy raczej, w moim przypadku, wpadnięciu - od razu można czuć masę sympatii. I chęć do tego, żeby odciąć się od świata, wcisnąć pedał gazu i odjechać w siną dal.
Mowa oczywiście o innym, dobrze znanym aucie Toyoty - malutkim (zaledwie 4,24 m długości) aucie, wyposażonym w malutki (i to dosłownie - chodzi o jego fizyczne wymiary), czterocylindrowy silniczek typu boxer o pojemności "zaledwie" 2 litrów i mocy "zaledwie" 200 KM. Przyspieszenie do setki specjalnie nie imponuje - 7,6 sekundy (w manualu) to wynik gorszy, niż spora część większych i cięższych aut, ale jednocześnie dużo potężniejszych aut, które można było zobaczyć w Poznaniu.
Ale teraz, nawet bez jazdy (mam nadzieję, że będzie to w pewnym momencie możliwe!) coraz bardziej rozumiem, o co chodzi i co cieszy jego właścicieli. A Toyota GT86 trafiła, nawet gdyby to miał być zakup pół na ślepo, na moją listę "chcę to".
Wygląd zewnętrzny to oczywiście kwestia dyskusyjna - do mnie początkowo nie przemawiał i dlatego też Toyota GT86 coś nie mogła wbić się na moją obszerną listę samochodów, które chciałbym - wcześniej czy później - mieć. Ale wsiadłem za kierownicę tego auta i... no cóż, wiele się zmieniło.
To auto (swoją drogą dość już leciwe jak na dzisiejsze standardy) jest nawet i wizualnie świetną odtrutką na współczesne "przegadżetowienie". Zegary - z obrotomierzem na pierwszym planie - oczywiście tak analogowe, jak tylko się da. Kierownica bez miliona zbędnych przycisków - prosta, "mięsista" i zapewne świetna w trasie. Pokrętła, przełączniki - wyłącznie analogowe. Bezramkowe szyby w drzwiach. Cały projekt kokpitu - prosty, ale efektowny, zrealizowany z wykorzystaniem przyjemnych w dotyku materiałów. Trochę czarno-smutny, ale przeszycia czerwonymi nićmi i kilka dodatkowych akcentów poprawiają atmosferę we wnętrzu.
Duży ekran nawigacji, wkomponowany w centralną część kokpitu, oczywiście jest, ale jak widać, wcale nie musi nam przeszkadzać w trakcie jazdy. I dobrze - ten samochód aż prosi się o to, żeby wyłączyć telefon albo nawet zostawić go w domu. A czas we wnętrzu mieć tylko i wyłącznie dla siebie.
Jeśli tak ma wyglądać odtrutka na przesycenie gadżetami, ekranami i podobnymi - proszę bardzo. Tym bardziej, że mimo zawadiackiego wyglądu i świetnych opinii, ten model wcale nie jest tak drogi, na jaki może wyglądać. I prawdopodobnie daje o wiele więcej frajdy, niż wskazuje na to jego cena. Ale o tym - mam nadzieję - jeszcze się kiedyś przekonamy.
To jednak nie jedyna rzecz na stoisku Toyoty, która przyciągała wzrok tych, którzy niespecjalnie zainteresowani są hybrydami, dotykowymi ekranami, dziwnymi gestami nad wyświetlaczem, czy tym, jak niewiele spala ich samochód.
O tym, że Toyota Hilux jest prawdziwym wyjadaczem bezdroży nie trzeba nikogo przekonywać. To samochód, który przeżyje w warunkach, gdzie większość samochodów poddaje się na samą myśl o nich. Wersja zaprezentowana na Motor Show była jednak odmianą jeszcze bardziej ekstremalną, bo przygotowaną do startów w Rajdzie Dakar. I widać to było w każdym, nawet najmniejszym detalu tego auta.
A żeby było jeszcze lepiej, pod maską nie pracowały (no, w czasie targów raczej po prostu rezydowały) żadne malutkie, uturbione silniczki, a "prawilne", pięciolitrowe V8.
Robi wrażenie.