REKLAMA

Google ma plan, jak rozwiązać jeden z największych problemów samochodów elektrycznych. Wdrożenie go w Polsce będzie bardzo trudne

Samochód elektryczny jest, jaki każdy widzi. Ładuje się go też tak, jak każdy widzi. Kontakt albo specjalny "dystrybutor", wtyczka do gniazda ładowania i już, ładujemy. Tyle tylko, że o ile rozwiązanie to pozwala nam podładować akumulatory niemal wszędzie tam, gdzie jest prąd, to nie różni się specjalnie od schematu znanego np. ze stacji benzynowych. I Google jest przekonane, że to błąd.  

09.02.2016 12.04
samochód google auto google
REKLAMA
REKLAMA

Można się wprawdzie obruszyć na porównanie ładowania akumulatorów do tankowania ropy czy benzyny. Z punktu widzenia użytkownika jest jednak sporo analogii - trzeba pojechać do punku A, wykonać procedurę B, odczekać C czasu na jej zakończenie i dopiero wtedy ruszyć w dalszą podróż. Może i nie ochlapiemy sobie nowych butów benzyną, ale poza tym punktów wspólnych jest naprawdę dużo. W tym i ten dotyczący straty czasu.

Tak samo zresztą funkcjonują do tej pory samochody Google. Owszem, jeżdżą bez udziału kierowcy (choć na publicznych drogach w aktualnej fazie testów jest niezbędny ludzki kierowca awaryjny), ale już ich ładowanie odbywa się tak samo, jak w przypadku innych pojazdów na drogach. Nie do końca więc spełniają one definicję całkowicie bezobsługowych z perspektywy użytkownika, a o to przecież chodzi.

Auto Google może być jednak ładowane inaczej.

Według najnowszych informacji Google Alphabet testuje obecnie systemy, które mogą faktycznie gruntownie zmienić sposób, w jaki korzystamy z samochodów. I nie chodzi tu o to, że pojazdy tej firmy (albo tworzone przy jej współpracy) nie będą wymagać obecności kierowcy w trakcie jazdy. Mają jej nie wymagać także w trakcie "tankowania".

Jak podaje IEEE Spectrum, dokumenty złożone przez Google Alphabet przed FCC zdradzają, że amerykański gigant testuje obecnie dwa systemy całkowicie bezprzewodowego systemu ładowania swoich uroczych pojazdów. Niezbędne rozwiązania dostarczały do tej pory dwie inne amerykańskie firmy - Hevo Power oraz Momentum Dynamics.

W obydwu przypadkach system opiera się na specjalnych podkładkach-nadajnikach, umieszczonych na drodze (widocznych chociażby na powyższej miniaturze filmu), oraz odpowiednich odbiornikach umieszczonych od spodu pojazdu. Wystarczy - tak jak można to sobie wyobrazić - znaleźć się choć na chwilę ponad nim, aby rozpoczęło się ładowanie samochodu.

Takie rozwiązanie oczywiście nie pozwoliłoby naładować auta "do pełna" po pojedynczym przejechaniu nad takim punktem, nawet zakładając miejską prędkość i korki. Początkowo więc miałyby się one pojawić raczej na miejscach parkingowych czy postojowych, pozwalając na podładowanie akumulatorów albo w momencie, kiedy np. idziemy na kilkanaściem minut na zakupy, albo na postoju floty autonomicznych taksówek.

Nadal nie wykluczałoby to jednak konieczności ładowania samochodu "w punkcie" i dlatego, przynajmniej w wizji firm, które dostarczają takie rozwiązania, takie podkładki ładowania miałyby stopniowo pojawiać się w kolejnych miejscach - tym razem już nie tylko na parkingach, ale i na drogach. Docelowo miałoby ich być na tyle dużo, że pojazd elektryczny z odpowiednim osprzętem nigdy tak naprawdę nie musiałby zjeżdżać na stację czy do gniazdka - mógłby, przynajmniej w teorii, poruszać się po drogach bez przerwy.

Zalet takiego rozwiązania, przynajmniej tych teoretycznych, trudno nie doceniać. Taksówki krążące po mieście bez najmniejszej przerwy, samochody pokonujące spore dystanse bez najkrótszego nawet postoju, możliwość poruszania się autem (oczywiście w wydaniu autonomicznym) dla ludzi, którzy z różnych powodów nie są w stanie samodzielnie "zatankować" auta, czy wreszcie wyeliminowanie stacji benzynowych (elektrycznych?) z miejskiego krajobrazu.

Na razie to jednak tylko wizja, od której spełnienia nie wiadomo jak dalecy jesteśmy.

O ile bowiem "bezprzewodowe ładowarki" do samochodów elektrycznych montowane w domach, co już zapowiada kilku producentów samochodów, wydają się czymś wykonalnym, o tyle ingerencja w publiczną infrastrukturę wydaje się być zadaniem o wiele trudniejszym. Pomijając już nawet wszystkie problemy techniczne, dochodzą do tego bowiem jeszcze problemy natury prawnej oraz kwestia standaryzacji takiego rozwiązania.

REKLAMA

Wszystkim nam marzy się przecież nawet niekoniecznie autonomiczna, co po prostu nieprzerywana zatrzymywaniem się na stacji podróż do celu. Tylko raczej nikt nie będzie chciał się bawić w "tetrisa", polując autem marki X w "podkładki" koloru zielonego, a już jadąc autem marki Y - w "podkładki" czerwone.

A nawet kiedy już jakiś standard uda się wypracować i uchwalić, miną lata - szczególnie w naszym kraju - zanim odpowiednie "podkładki" nie tylko pojawią się na drogach, ale i pojawią się w ilościach, które można będzie uznać za sensowne.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA