Apple ma już 50% iPhone'ów i iPadów z iOS 9. Google, czy ty w ogóle planujesz kiedyś coś podobnego osiągnąć?
Po kilku dniach adopcja iOS 9 przebiła barierę 50 proc. urządzeń łączących się ze sklepem App Store. Apple nie omieszkał o tym poinformować w informacji prasowej kierowanej do mediów zapowiadającej jednocześnie premierę nowych telefonów iPhone 6s i iPhone 6s Plus. To dobry punkt wyjścia do dalszej dyskusji o problemie fragmentacji.
Jeśli wskazać różnice pomiędzy dwoma najpopularniejszymi systemami mobilnymi na świecie, czyli iOS od Apple i Androidem od Google, jedną z najbardziej rzucających się w oczy jest polityka dotycząca aktualizacji. W przypadku Apple uaktualnienie do nowej wersji mogą pobrać od razu wszyscy użytkownicy wspieranych urządzeń.
W przypadku Google sytuacja jest “nieco” bardziej skomplikowana.
System iOS dostępny jest wyłącznie na kilku wybranych urządzeniach od jednego producenta i to producent odpowiada za aktualizacje - może udostępnić je jednego dnia wszystkim klientom. W przypadku Androida opracowaniem systemu zajmuje się Google, które następnie aktualizuje w pierwszej kolejności, analogicznie jak Apple, swoje urządzenia z linii Nexus.
Już tutaj zaczynają się niestety schody. Apple jest producentem sprzętu, a Google jedynie partnerem kilku producentów robiących Nexusy. W rezultacie nie wszystkie urządzenia z tej rodziny dostają aktualizację tego samego dnia. W niektórych przypadkach czas oczekiwania na update typu OTA był liczony w tygodniach, czego przykładem jest Nexus 7 w wersji z modemem.
W przypadku smartfonów z nakładkami jest znacznie gorzej.
Po opracowaniu nowej wersji systemu Android producenci mogą rozpocząć pracę nad… swoimi własnymi Androidami wzbogaconymi o nakładkę wizualną, usługi i aplikacje producenta. To producent musi zadbać, by nowe oprogramowanie poprawnie obsługiwało dany model urządzenia.
W przypadku topowych modeli zwykle dba się o to, by w przeciągu kilku tygodniu lub miesięcy udostępnić nowego Androida. Sprzęty starsze, słabsze i generalnie bardziej niszowe są porzucane. Ich użytkownicy nie mogą liczyć nie tylko na nowe funkcje, ale mogą też zapomnieć o łatkach związanych z bezpieczeństwem.
Swoje za uszami mają też operatorzy
W przypadku telefonów z wolnego rynku wystarczy, by producent udostępnił aktualizację i (zazwyczaj) można ją pobrać. W telefonach kupowanych u operatorów trzeba czekać, aż telekom zatwierdzi - lub nie - aktualizację. W sieciach, które dostarczają masę bloatware’u, sytuacja jest jeszcze gorsza i często aktualizacji można się nie doczekać.
W tym samym czasie Apple aktualizuje nawet… czteroletniego iPhone’a 4s i operatorzy nie mają tu nic do gadania. Może i ten telefon nie dostanie w magiczny sposób skanera linii papilarnych i lepszego aparatu, może Apple wytnie nawet kilka funkcji, a może nawet iPhone 4s nie będzie działał tak szybko, jak nowy - bo aplikacje pisze się z myślą o nowszych sprzętach.
Nie sposób jednak dyskutować z tym, że jeśli w iOS wykryta zostanie luka, to Apple ma możliwość jej szybkiego załatania nawet na tak starym urządzeniu.
To naprawdę bardzo ważne. Zgodzę się, że szansa na złapanie malware'u w Androdzie - zwłaszcza, jeśli nie instaluje się spoza Google Play pirackich aplikacji - jest statystycznie nikła. Nie zmienia to jednak faktu, że system aktualizacji proponowany przez Google jest od samego początku nieprzemyślany i zły.
Wiele osób podnosi argument, że użytkownicy mają w poważaniu to, jaka wersja systemu napędza ich smartfon lub tablet. Może i byłbym w stanie się z tym zgodzić, ale przykład Apple jasno pokazuje, że jeśli użytkownicy mają możliwość wykonania aktualizacji to… z tej możliwości korzystają.
W przypadku Androida tej możliwości nie ma, więc możemy sobie tylko gdybać, czy użytkownicy tego systemu ochoczo aktualizowaliby smartfony.
Patrząc na rezerwat Apple można wnioskować, że w przypadku statystycznego użytkownika Androida również komunikat o aktualizacji spotkałby się z ciepłym przyjęciem. Fakty są jednak takie, że Android 5.0 Lollipop po niemal roku trafił na ok. 20 proc. urządzeń będących w sprzedaży.
iOS 9 dla kontrastu po trzech dniach trafił, jak chwali się Apple, na ponad połowę iPhone’ów i iPadów na których mógł zostać zainstalowany łączących się ze sklepem App Store. Nowy system przyjmuje się wśród użytkownik jeszcze lepiej niż iOS 8 rok temu.
Z faktami trudno dyskutować, ale wiem, że wiele osób uznaje takie porównania za niesprawidliwe.
No bo jak to - porównywać software przeznaczony dla kilku sprzętów do oprogramowania instalowanego na setkach, jeśli już nie tysiącach modeli? A uwierzcie mi, z chęcią bym porównał iPhone’y i iPady pod tym względem tylko do Nexusów, ale niestety Google nie dzieli się szczegółowymi danymi na ten temat.
Prawdą też oczywiście jest, że to dwie nieco inne sytuacje, ale… mając to na uwadze porównania nadal można dokonać. Android i iOS to w końcu dwa wiodące systemy mobilne. Utrudniona do granic absurdu aktualizacja Androida to z koeli wina decyzji Google podjętych kilka lat temu.
Google utracił nad Androidem kontrolę - a dokładniej oddał ją w ręce partnerów.
Google i producenci smartfonów i tabletów co chwile oczywiście zapowiadają, że będą walczyć z tym stanem rzeczy. Nawet jednak jeśli od teraz firmy odpowiedzialne za Androida się poprawią i wprowadzą plany w życie, to i tak deklaracje o wsparciu urządzeń z Androidem przez 18 miesięcy od premiery wyglądają śmiesznie.
W końcu osób kupuje smartfony w dwuletniej umowie, a w ofertach operatorów ciągle można znaleźć sprzęty, dla których wsparcie… już się zakończyło. Nie wspominając o braku nowych funkcji to są to sprzęty, które już w dniu zakupu narażają one potencjalnego użytkownika na wyciek danych i inne nieprzyjemności.
Biorąc pod uwagę powyższe pozostaję przy zdaniu, że z punktu widzenia użytkownika wybierającego telefon to porównanie ma sens. Możemy się posprzeczać na temat tego, czy większą winę za fragmentację ponosi Google, czy partnerzy, ale problem istnieje i nie powinno się go ignorować i racjonalizować.