Piotr Lipiński: SAMOLUBNY POZER, czyli webowy supermarket
Kiedy niedawno na kilka minut padło moje łącze internetowe, poczułem się jakby odcięto mi prąd, gaz, a nawet powietrze. Rzuciłem wszelką robotę i schowałem się pod kocem. Czekałem, aż wszystko powróci do normy. Wszystko oprócz mnie. Histeryczna reakcja na brak sieci nie jest chyba normalna.
Zaczynałem zawodowe życie w epoce, kiedy Polskę powoli opuszczał komunizm, a dziarsko nadciągały komputery. Czyli ćwierć wieku temu. Muszę przyznać, że to określenie - ćwierć wieku - brzmi niesłychanie odlegle. Ale to złudzenie. W rzeczywistości było to jeszcze dawniej. Jakieś tysiąc lat temu. Tak to widzę z dzisiejszej perspektywy, w której piszę na komputerze, leżąc w łóżku. A przy okazji oglądam kolarstwo przełajowe na telewizorze, który wisi na ścianie jak obraz.
Ćwierć wieku temu komputery były czymś trochę innym, niż dzisiaj. Wyglądały co prawda mniej więcej tak samo. Miały ekrany, klawiatury, a w środku kilkuset krasnoludków, którzy odwalali całą robotę. Dziś pozornie różnica jest jedna: w środku zasuwa kilkadziesiąt tysięcy krasnoludków.
Ale nie na tym polega główna zmiana. Bo w gruncie rzeczy to wszystko jedno, jakie były wówczas, a jakie są dzisiaj dyski czy procesory.
Najważniejsza różnica jest taka, że wówczas komputery były samolubnymi pozerami, a dziś są mrówkami żyjącymi stadnie.
Kiedy dziś mój domowy komputer traci łączność z Internetem, staje się tylko zaawansowaną maszyną do pisania. Ćwierć wielu temu piałem z zachwytu nad tego rodzaju możliwościami. Dziś mam wrażenie, że taka zaawansowana maszyna do pisania to coś równie skomplikowanego jak młotek albo piła.
Dawniej komputer cieszył sam w sobie. Po pierwsze, ze względu na cenę. Był bowiem czymś na kształt złotego Apple Watcha. Po drugie, można było na nim uruchamiać całą masę programów, które nie służyły do niczego sensownego. Głównie zajmowały się zarządzaniem owym komputerem. Różne Norton Utilitiesy w cudowny sposób „pożerały” cała moc komputera, dbając, żebyśmy wciąż pamiętali, jak skomplikowaną maszyną jest PC. Blaszane pudło wzbudzało więc olbrzymi szacunek. A ile czasu można było spędzić na samych próbach instalacji oprogramowania, wymagających wielokrotnych restartów maszyny! Co wreszcie kończyło się koniecznością ponownej instalacji całego systemu.
Cała ta niechlubna epoka odeszła w przeszłość. Dziś niemal wszystkie nowe programy działają od razu. Rzadko coś się zawiesza. Ale zmieniło się też coś ważniejszego.
Pewnego dnia komputery - i ich właściciele - zdali sobie sprawę, że nie mogą żyć w samotności. Bez Internetu. To znaczy ludzie pewnie by jeszcze przeżyli na bezludnej wyspie - ale komputery z pewnością nie dałyby rady.
Jakiś czas temu zastanowiłem się, do czego właściwie służy mi komputer. Najprościej mówiąc - do pracy. Ale właściwie całe to oprogramowanie robi coś ważniejszego – łączy mnie ze światem. Komputer stał się monitorem przyczepionym do tej całej reszty, czyli Internetu. Awarię internetowego łącza uważam dziś za tożsamą z awarią komputera. Podchodzę wówczas do komputera tylko w jednym celu – żeby sprawdzić, czy Internet może znowu działa. Tymczasem czuję się, jakby mi się nagle spalił na raz procesor i twardy dysk.
I nie chodzi mi wcale o takie naturalne rzeczy, jak przeglądarka internetowa czy klient pocztowy, które zawsze potrzebowały kontaktu z Internetem. Dziś niemal wszystkie programy siedzące w moim docku potrzebują sieci. Wunderlist, ReadKit, Kalendarz, Evernote, Wiadomości, i tak dalej. Coraz trudniej znaleźć program, który żyje sam ze sobą. Nawet kiedy uruchamiam tylko worda, to i tak potrzebuje stałego połączenia. Starym zwyczajem co kilka zdań zapisuję plik. Kiedyś te zmiany notowały się tylko na twardym dysku, dziś dodatkowa kopia leci w tle na Dropboxa. Bez tej polisy ubezpieczeniowej boję się, że utracę moje postępy. Często więc przestaję pracować nad tekstem i czekam, aż powróci mi kontakt z Internetem.
Czy jest w tym jakaś logika? Wątpię. To jakiś dziwaczny odruch, który powstał we mnie w ostatnich latach.
Ale skoro już jestem taki internetowy, to może w ogóle powinienem się ze wszystkim przenieść do sieci? I tu pojawia się problem – nie cierpię aplikacji webowych. Korzystanie z jakiegoś programu uruchamianego w przeglądarce boli mnie jak siedzenie w poczekalni u dentysty.
Kiedyś nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie przeglądają pocztę na stronie internetowej. Przecież klient pocztowy jest wygodniejszy! Ale niektórzy w ogóle nie rozumieli, o czym mówię.
- Jaki klient poczty? Co to takiego? – pytali mnie z coraz większym zdziwieniem.
Zderzyłem się wówczas z pokoleniem, które z emaila „od zawsze” korzystało tylko przez przeglądarkę. Dla mnie było to równie niezrozumiałe jak wcinanie kiełków soi.
Zawsze uciekałem od wszystkiego, co działa w przeglądarce. Jak otworzę w niej kilka kart, to mam wrażenie, jakbym pracował w systemie operacyjnym Safari czy Chrome zagnieżdżonym w systemie Yosemite czy Windows 8.
Bez problemu jednak przełączam się między wieloma różnymi programami uruchomionymi w komputerze. Może moja niechęć do aplikacji webowych i miłość do tych zwykłych programów to jakaś skaza na mózgu? Mój najwyraźniej potrzebuje konkretnego podziału zadań. Czym innym jest pisanie tekstu, czym innym słuchanie muzyki, czym innym czytanie w Internecie. Wszystko to można robić równolegle, ale umysł wymaga, aby każda z tych czynności miała swoją szufladkę. Ja nigdy nie miałem podzielnej uwagi. Jak czytam w Internecie, to nie docierają do mnie wołania żony, żebym odśnieżył schody.
Ostatnio poważnie rozważam przesiadkę z Deezera na Spotify. Z jednego powodu – Spotify ma lepszą aplikację. Program Deezera na komputery Apple wciąż jest sygnowany dopiskiem: beta. Co ważniejsze jest dość ubogi, bo w Deezerze „rządzi” aplikacja webowa – a tej po prostu nie znoszę. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie kiepska. Dla mnie wystarcza, że po prostu jest webowa. Jak ktoś nie lubi jeździć rowerem, to choćby mu ofiarowywano „kolarkę” z Tour de France – i tak na nią nie wsiądzie.
Ale szefowie Deezera najwyraźniej uważają, że muzyki należy słuchać przez przeglądarkę internetową. Pewnie, kawior też można jeść z gazety.
Rozumiem, ktoś jest korpo-ludkiem i to dla niego jedyny sposób uruchomienia Deezera w pracy. Ale kto miałby ochotę na domowym komputerze w tak dziwny sposób słuchać muzyki? Przecież przeglądanie płyt, odsłuchiwanie fragmentów, decydowanie, przy czym zostanę dłużej, wymaga eleganckiej oprawy. W końcu wizyta w operze albo na koncercie Metallici to odświętne wydarzenie. I namiastkę tego święta chcę poczuć szukając dobrej płyty w serwisie streamingowym. Muszę do tego mieć tego ładne, eleganckie i niepowtarzalne narzędzie. A wszystkie programy działające jako webowe aplikacje to zwykła masówka z supermarketu zwanego Chrome albo Safari.
Boję się jednak, że ten konserwatyzm może się na mnie kiedyś zemścić. Podobno niedługo już nawet z Photoshopa skorzystamy wewnątrz przeglądarki. W porządku – póki co mogę go nadal używać normalnie, klikając w ikonę Photoshopa, w nie w jakiś guziki w Internecie.
Ale jeśli – uchowaj Boże – nadejdzie taki moment, że już wszystko będzie działać tylko w przeglądarkach?
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
*Część zdjęć pochodzi z Shutterstock.