W Bieszczadach czai się śmierć, czyli finał "Watahy"
Pierwszy sezon "Watahy", nowego polskiego serialu HBO, dobiegł końca. Produkcja była szeroko reklamowana we wszelkich mediach, a do jej popularności (pierwszy odcinek w dniu premiery obejrzało około 1 miliona widzów!) przyczyniło się na pewno odkodowanie stacji w weekend, na który przypadła premiera serialu i udostępnienie pierwszego epizodu w HBO GO dla wszystkich bez żadnych opłat.
Jak wiadomo wszystko co popularne musi mieć swoich zaciekłych przeciwników i zwolenników. Podobnie było z "Watahą". Kiedy wyrażałam swoje pochlebne opinie na temat serialu, który naprawdę jest dobrą polską produkcją, wszędzie zdarzali się jacyś malkontenci oceniający kolejne odcinki jako nudne i bez polotu. Trudno mi im przytaknąć, jeśli właściwie podczas każdego seansu "Wataha" i jej bohaterowie (nomen omen Wataha) odkrywali przed nami nowe tajemnice i związki pomiędzy poszczególnymi postaciami.
Od czasów "Oficera", "PitBulla", zachwalanego przez wszystkich "Gliny", nie było w Polsce serialu tego typu, który potrafiłby przyciągnąć przed ekrany rzesze widzów.
Ba, nie tylko takiego, który przyciągałby rzesze widzów. W ogóle nie przypominam sobie jakiejś mocnej, polskiej popularnej produkcji, która powstałaby w ciągu ostatnich paru lat. Naszą ramówkę telewizyjną wciąż wypełniają tzw. seriale dla bab, które choć sama część z nich oglądam, nie darzę przesadną sympatią. Jedna i ta sama potrawa podana w mało oryginalnym naczyniu i polana tylko nieco innym sosem może w końcu się znudzić.
Z "Watahą" jest inaczej. Nie chodzi o to, że jest to serial jakoś szczególnie wymagający, ale na pewno już sama jego tematyka podnosi ocenę o co najmniej dwie gwiazdki.
Praca i życie funkcjonariuszy Straży Granicznej, zwłaszcza tych chroniących granicę na terenie dzikich i niebezpiecznych Bieszczad, są same w sobie interesujące. Jeśli dodać do tego jeszcze przepiękne krajobrazy trudno naprawdę mieć na co narzekać, zwłaszcza, że sama fabuła wypada intrygująco.
Pewnego dnia w sytuacji zupełnie niewinnej, podczas spotkania zakrapianego alkoholem dochodzi do zamachu, w którym giną strażnicy. Z życiem udaje się wyjść, jak wiemy do tej pory, tylko Wiktorowi Rebrowowi (Leszek Lichota), który przed wybuchem dostaje SMS-a o treści: "BUM". Zaczyna się śledztwo prowadzone przez panią prokurator, Igę Dobosz (Aleksandra Popławska), która w każdym odcinku węszy coraz bardziej i odkrywa różne powiązania pomiędzy ludźmi z Watahy. Głównym podejrzanym zostaje Wiktor Rebrow, który jako jedyny ocalał.
Wszystkie pięć odcinków to całkiem emocjonująca akcja i różne problemy: począwszy od życia prywatnego pracowników, a skończywszy na tych państwowych czy nawet – międznarodowych.
Najważniejsze jest jednak śledztwo, które ma na celu wyjawienie, po pierwsze, kto zabił w zamachu pracowników Straży Granicznej, po drugie, kto dokonuje kolejnych morderstw i niebezpiecznych zagrywek, które sprawiają, że Wataha staje się coraz bardziej wątła.
Przed finałem w mojej głowie kłębiły się tysiące pytań. Czy to wszystko jest spiskiem władz? Czy mordercą jest jedna osoba? Czy naprawdę winnym wszystkiego może być Rebrow?
Finałowy odcinek pozwolił poznać nam na nie odpowiedź.
A przynajmniej na część z nich. Nie sposób po seansie nie mieć jednak wrażenia, że całość mogłaby zostać nieco bardziej dopieszczona. I nie, nie chodzi o to, że finał sam w sobie jest rozczarowujący. Ten finał jest raczej pewnym preludium do kontynuacji wyjaśnień, do poznania szeregu powiązań, genezy sprawy, której końcowy efekt zobaczyliśmy w pierwszym odcinku.
Można powiedzieć, że twórcy odpowiadając nam na główne i kluczowe dla serialu pytanie, a mianowicie "kto zabija", nie wpuścili nas w maliny. Mordercą nie okazał się nikt nieistotny dla "Watahy", zabójca nie wyskoczył na ostatnich stronach powieści jak filip z konopii. Typowanie, którego dokonaliśmy przed finałem, okazało się skądinąd słuszne, ale żeby dowiedzieć się kogo mam na myśli, sami musicie zobaczyć ostatni odcinek. Zakończenie jest satysfakcjonujące, choć nie zaskakuje w całej swej okazałości.
Na pewno jednak przynosi nam emocje. I niestety kolejne straty w ludziach, ale także jest bodźcem do nowych pytań. Niezmiernie cieszyłabym się, gdyby powstały kolejne odcinki, ale wszystkie gwiazdy głoszą na niebie, że to po prostu koniec. A może to jednak dobrze? Nieumiejętne rozłożenie tej historii na czynniki pierwsze mogłoby tylko popsuć całość, a tak... jest nieźle, choć dla wielu nie bez zgrzytów.
Pewien problem z oceną "Watahy" wynika chyba z tego, że jest ona serialem polskim. A Polacy w stosunku do rodzimych produkcji wyznają tzw. zasadę podwójnych standardów, od której i mi także trudno jest uciec.
Z jednej strony "Wataha" będzie postrzegana przez pryzmat jej wad, bo w porównaniu do seriali zagranicznych wypadnie po prostu gorzej. Malkontenci chcieliby, aby ich rodacy stworzyli w końcu coś najlepszego, co przyćmi amerykańskie produkcje. Z drugiej zaś strony mimo zauważania tych wad i pewnego ubytku w stosunku do wielkich produkcji zagranicznych, część widzów (w tym i ja) oceni "Watahę" pozytywnie. Bo wciąż będzie to po prostu coś lepszego, niż dotychczas. I jako twór samoistny, bez tych krzywdzących odwoływań, też sprawdzi się bardzo dobrze. Bo się sprawdza. Warto zobaczyć!
Autorka jest redaktor prowadzącą sPlay.pl – bloga poświęconego cyfrowej rozrywce.
*Zdjęcia Wataha HBO fot. Krzysztof Wiktor