Kończy się „Wataha” - serial, który podzielił krytyków. Dokładnie na pół. Dla mnie to polskie „True Detective”
Od razu napiszę, że ja należę do tej połowy, która jest serialem zachwycona. Rozumiem jednak tych, dla których to szmira, bo mają solidne postawy by tak uważać. Taki miszmasz to jednak główna siła tej produkcji polskiego oddziału HBO. Jest ich zresztą w „Watasze” znacznie więcej.
W niedzielę 16.11 finał sześcioodcinkowej „Watahy”. HBO wyświetli ostatni odcinek o godzinie 20:10, ale ci, którzy mają dostęp do serwisu streamingowego HBO GO będą mogli go oglądać od niedzielnego poranka. I tak sobie myślę, że wiele prywatnych ocen serialu jutro może ulec totalnemu odwróceniu. Wszystko zależy bowiem od tego, jak „Wataha” wyjaśni wszystkie swoje tajemnice, a może nawet czy w ogóle je wyjaśni, bowiem z odcinka na odcinek zamiast ich ubywać, to gęsto ich przybywa.
Gdzie nie spojrzeć to „Wataha” generuje wybitnie spolaryzowane opinie. Jedni są zachwyceni pomysłem, scenariuszem, postaciami i grą aktorską, a drudzy wręcz odwrotnie: krytykują scenariusz, wykazują absurdy w odwzorowaniu rzeczywistości i miażdżą grę aktorską.
Tymczasem ja postaram się przekonać Was, że bliżej polskiemu serialowi do genialnego - tak tak - „True Detective” niż jakiemukolwiek innemu dziełu z Polski.
No właśnie, z Polski. To ważne, bo musimy we wszystkich ocenach pamiętać, że to dzieło polskie, czyli obarczone wieloma lokalnymi grzechami: brakiem odpowiednio wysokiego budżetu, czy brakiem głównego aktora pokroju Matthew McConaugheya.
Mimo to według mnie serial broni się przednie.
Największą jego siłą jest scenariusz (choć według wielu komentatorów, z którymi spierałem się na ten temat na Twitterze jest wręcz odwrotnie). Nie chodzi nawet o samą fabułę, lecz o umiejętność zagrania emocjami widza, skutkującymi odwróceniem relacji na miarę tych w „Grze o tron”, gdzie postaci na początku wybitnie złe i odpychające okazują się później całkiem znośne, a potem wręcz uwielbiane.
Podobnie jest w „Watasze”. Weźmy takiego Rebrowa. Najpierw niczym Rust Cohle z „True Detective” - bohaterski ale mroczny, wybitnie inteligentny ale nieumiejętny w codziennym życiu, by następnie okazać się totalnym patafianem, którego wszyscy rozstawiają po kątach. Albo panią prokurator Dobosz - najpierw obsesyjna jędza, której każdy życzył, by się wreszcie odpieprzyła, potem najbardziej racjonalnie działająca postać, której kibicuje się, by się udało.
Spójrzmy też na to, jak budowane jest story w „Watasze”. Do ostatniego odcinka nie wiemy kto jest winien i choć to jeszcze nic nadzwyczajnego, to to, że z każdym kolejnym odcinkiem nasze podejrzenia padają na kolejnego z głównych bohaterów, to już zagranie właśnie rodem z „True Detective”. Nikt tu nie jest bez winy. Każdy ma swoje mroczne strony, które w różnych momentach ujawniają swoją niszczycielską moc. Żadna postać nie jest pomnikowa, co w polskich serialach zdarza się nagminnie.
No po prostu świetnie się to ogląda, na tyle, że myśli się o historii strażników granicznych długo po seansie.
Żeby jednak nie było, że wszystko jest cacy, to wspomnę może o tym, że pomimo obejrzeniu uważnie wszystkich pięciu dotychczasowych odcinków, w tym kilku dwukrotnie, nie znajduję uzasadnienia wątków nadprzyrodzonych. Wizje Rebrowa: zarówno retrospekcje z udziałem ukochanej Ewy, jak i nawiedzenia przez wilka wydają się być kompletnie oderwane od serialowej rzeczywistości. Może wyjaśni się to jakoś w ostatnim odcinku. Jeśli nawet, to trudno będzie uzasadnić wszystkie dziwne wtręty w pierwszych 5 epizodach.
W niektórych momentach razić może brak odpowiednio dobrze nagranych scen wybuchów, czy pościgów, ale za to broni się kapitalna muzyka, która - to nie jest reguła w polskich produkcjach - potrafi nadać ton całym odcinkom, jak chociażby w 5., który oglądało się dzięki niej niczym horror.
No i Bieszczady, główny bohater tej mrocznej kryminalnej historii, pokazane są w „Watasze” w sposób niejednowymiarowy - raz piękny i spokojny, raz brudny i niebezpieczny. Trochę jak Luizjana w „True Detective”.
Suma summarum dostajemy serial, jakiego w polskich realiach nie było od dawna. Śmiem twierdzić, że od czasów „Pitbulla”. A to, że praca prokuratury pokazana jest w sposób, w jaki na pewno w Polsce nie wygląda lub to, że tak łatwo szafuje się w „Watasze” stereotypami typu zły Rusek, przekupny Ukrainiec, nie ma większego znaczenia. W końcu obcujemy z dziełem fikcyjnym, a nie dokumentalnym.
Z niecierpliwością czekam na jutrzejszy finał „Watahy” licząc już dziś, że powstanie kolejny sezon serialu.
przeczytaj też naszą ocenę finału: https://spidersweb.pl/2014/11/wataha-final.html
* wszystkie zdjęcia: Krzysztof Wiktor | HBO