Piotr Lipiński: RECEPTA DLA DR. DRE, czyli podróbka lepsza od oryginału
Znajomi wygrali konkurs na najlepsze ciasto. A dokładniej rzecz biorąc - ich szarlotka. W nagrodę dostali słuchawki Beats Audio. Na szczęście podróbki. Dzięki temu mogą posłuchać muzyki, a nie tylko basu.
Czego najbardziej nie znoszą audiofile? Dziwnych trzasków? Kiepskich sopranów? E tam, to wszystko zniosą. Audiofile nie cierpią Beats Audio. To jest jakaś odmiana atawistycznego lęku przed wszystkim, co modne i podbijające ulice (oraz podbijające bas). Weekend bożociałowy spędziłem w kraju ateistów. Na ulicach Pragi rzuciło mi się w oczy mnóstwo osób używających słuchawek Koss Porta Pro (sam je bardzo lubię). Było ich tak wiele, że na wszelki wypadek sprawdziłem, czy to przypadkiem nie czeska firma. Skontrolowałem według starej, dziennikarskiej zasady oczywiście wiem, że „Pana Tadeusza” napisał Słowacki, ale nie zaszkodzi zajrzeć do encyklopedii.
Jak podejrzewałem, Koss, jako producent, z krajem Vaclava Havla nie ma nic wspólnego. Koss to też nie kapitan Kloss, ale porządna amerykańska firma.
Nie dziwię się modzie na te słuchawki - są po prostu świetnie zaprojektowane. Wyglądają nowocześnie i współcześnie. Co jednak zaskakuje. Zawsze uważałem, że słuchawki są paskudne. Na przykład moje Sennheisery HD 600, z marmurkowymi ozdobami wyglądają jak sen glazurnika o luksusie. Na szczęście są tak olbrzymie, że nikomu nie przyjdzie do głowy (a raczej na głowę) wyjść z nimi z domu. Oczywiście pamiętam, że kiedyś ludzie chodzili nawet z wielkimi magnetofonami przy uchu, ale ta epoka już minęła. HD 600 na szczęście świetnie grają, więc można się poświęcić i trzymać to paskudztwo w domu. I używać w samotności, żeby nikt nas nie zobaczył.
Beats Audio wywołał modę na noszenie nausznych słuchawek. Mniej więcej tak, jak złotego łańcucha. No dobra, Beatsy są jednak bardziej eleganckie. Założy je każdy, kto chciałby, ale wstydzi się chodzić w złotym łańcuchu.
Dość „hejtowania”, pora na konkrety. Bas w Beatsach uderza mniej więcej tak, jakbyśmy trenowali „główkowanie” piłką. Co chwilę łup, łup, łup. Być może dlatego tak często widzimy w Beatsach właśnie piłkarzy. Szczerze mówiąc, to nawet ten nadmiar basu nie drażnił mnie w Beatsach. Bardziej irytowało mnie, że brakuje całej reszty, czyli średnich i wysokich tonów. Oczywiście irytacja była bezsensowna – to jakby mieć żal do muzyki hip-hopowej, że rzadko w niej usłyszymy smyczki i fortepian. Albo do skorpiona, że w końcu ukąsi. Taka karma. Ale z tym nadmiarem basu to dziś już też również tylko część prawdy. Bowiem nowa generacja Beatsów (na przykład Solo 2) gra bardziej rozważnie, co przyznają zgodnie recenzenci, którzy znęcali się nad pierwszą generacją. Pozostało mnóstwo basu, ale oprócz niego słychać trochę więcej całej reszty. Niestety jednak, jak ktoś zapracuje na złą sławę, to raczej już z nią pozostanie. Beatsy zawsze będą kojarzyć się z potężnym basem. Co i tak dla kupujących nie będzie miało szczególnego znaczenia, bo nie po to ktoś kupuje Beatsy, żeby w nich kontemplować finalistów konkursu chopinowskiego.
Beatsy są już tak modne, że doczekały się niezliczonej ilości podróbek – właśnie takich, jakie za szarlotkę wygrali moi znajomi.
Kupimy je na przykład na Allegro, od sprzedawcy, któremu tata przywiózł z Ameryki dwie pary, więc jedną sprzedaje w okazyjnej cenie. A potem dostajemy coś, na czym literka „b” jest odwrócona do „p” i co moi niezawodni Twitterowicze rozszyfrowali jako „Peats by Dr. Dre” (@dawidpycz) albo „B jak Beats, P jak podróbka” (@jarcello).
Ale kopiowanie Beatsów wspięło się o szczebel wyżej. Chińska firma Noontec postanowiła nie tylko wzorować się na Beatsach, ale wyprodukować słuchawki znacznie lepsze niż oryginał.
Na wszelki wypadek nawet zachowała podobną nazwę. W Beatsach mamy Solo, w Noontecu Zoro. Żeby nie wyglądało na kompletny plagiat, okrągłości w pałąku zamieniła na linie proste. Wygląda to niestety gorzej, niż w oryginale. Na dokładkę plastiki są też słabsze, choć wciąż bardzo dobre. Ale za to słuchawki brzmią o niebo lepiej, niż oryginały. Z ciekawości kupiłem niedawno Noontec Zero (w końcu łańcuch z tombaku jest tańszy niż ze złota) i z zaskoczeniem przyznaję, że to świetnie wydane trzysta złotych. Dźwięk jest w miarę zrównoważony, jedynie z lekkim podkreśleniem basu.
Cała reszta tonów – biorąc pod uwagę cenę – zaskakująco bogata. Im dłużej ich słucham, tym bardziej mi się podobają – co jest standardowym stwierdzeniem recenzentów sprzętu audio, kiedy już wyczerpią refleksje o „dźwiękowej nirwanie” i „jeszcze większym powietrzu”.
Oczywiście bez szaleństwa – Zoro (nie mylić z Zorro) przegrywają z dobrymi słuchawkami z wyższych półek cenowych, choćby z moimi Sennheiserami HD 600. Ale bardzo lubię odkrywać tanie rzeczy, które miło zaskakują, a takie są właśnie Zoro.
Mamy tu do czynienia z pewną przewrotnością – chińska firma robi lepszy produkt niż amerykański oryginał.
Oczywiście pomijam fakt, że jedno i drugie wyprodukowano w Państwie Środka. Ale rzecz w tym, że Chińczykom najwyraźniej znudziło się jedynie kopiowanie, teraz przyszedł czas na ulepszanie. Jaka jest największa wada Noontec Zero? Ładnie ją zwerbalizował mój syn, kiedy po raz pierwszy zobaczył te słuchawki na mojej głowie: - O, kupiłeś podróbki. I właśnie to, co początkowo zwróciło moją uwagę – czyli modny wygląd nawiązujący do Beatsów – okazało się ich największą wadą. Ale gdyby nie ten design (że się tak modnie wyrażę) prawdopodobnie nie zwróciłbym na Noonteci uwagi.
Nigdy nie oddałem żadnym słuchawkom należnego hołdu. A przecież dzielnie pomagały mi przez wiele lat pracy. Tak właśnie - pracy. Słuchawki może nawet w większym stopniu wspomagały moją pracę niż rozrywkę.
W pokoju reporterów „Gazety Wyborczej” (dla palących, każdy popełnia błędy) to one pozwalały mi skoncentrować się. Słuchałem ostrego punka opisując smutne, komunistyczne historie. To słuchawki pozwalały wyrwać się z otaczającego gwaru. To one pomagały przetrwać długie podróże pociągami. To one były niezawodnym towarzyszem podczas samotnych hotelowych nocy. A ja nawet wielu z nich nie pamiętam. Niedawno w piwnicy znalazłem połamane słuchawki firmy Panasonic – zapomniałem, że używałem ich razem z discmanem tej firmy. A ile jeszcze w domu znalazłbym słuchawek, którym kiedyś naderwał się kabel i poszły w zapomnienie? Świetnie za to pamiętam pierwsze słuchawki. To były czerwone Unitry mojego wujka. Ich nowe wcielenie niedawno wróciło na rynek. A ja pod koniec lat 70. ubiegłego wieku słuchałem na nich płyty „Oxygen” Jean Michel Jarre’a i słuchowiska „Astronauci” według książki Stanisława Lema. Wciąż, kiedy nie wiem, jaka muzyka sprawi mi przyjemność, włączam „Oxygen”. Nie mogę żyć bez niego jak bez tlenu.
Słuchawki mają jeszcze jedną cudowną zaletę. To najtańszy sposób, aby zmienić brzmienie muzyki, której słuchamy.
Zwykle wydamy na nie mniej niż na głośniki. I niezbyt rzucają się w oczy (poza Beatsami rzecz jasna), więc być może rodzina nie wypomni, że znowu wydaliśmy pieniądze na jakąś głupotę. Wakacje spędzam bardzo pracowicie, więc nasłucham się sporo muzyki. Bo bez niej nie wyobrażam sobie pracy. A bez słuchawek rodzina nie wyobraża sobie, żebym pracował w domu.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje naPiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.