Piotr Lipiński: DZIEŃ DZIECKA, czyli czym kiedyś bawiły się dzieci, a czym bawią się dziś
Patrzyłem na kilkuletnie dziecko bawiące się iPadem. Przesuwało palcami jakieś wirtualne przedmioty, jakby normalnie leżały na zwykłym biurku. Dla niego ten sposób obsługi urządzeń elektronicznych będzie naturalny, bo znany od dzieciństwa.
Nagle zacząłem myśleć o tym, czym ja bawiłem się w jego wieku. Podobno im mniej zabawek, tym bardziej rozwija się wyobraźnia. W takim razie moja powinna być wielka jak Jowisz.
Zabawek i rozrywek miałem, co tu dużo gadać, niewiele. Bawiłem się więc w kółko tym samym. W polskich domach nie było komputerów, co dość oczywiste, a i nie każdy miał kolorowy telewizor, co warto przypomnieć. Popołudnia więc spędzałem samemu wymyślając jakieś zajęcia.
Kiedy miałem kilka lat - było to w latach 70. ubiegłego wieku a nawet ubiegłego tysiąclecia - najczęściej bawiłem się „żołnierzykami”. Czyli po prostu małymi figurkami, z których najbardziej lubiłem te przedstawiające „pancerniaków”. Toczyłem nimi bitwy wszelakie, nie przejmując się, że Indianie walczą z Konradem Mazowieckim, albo że marynarze nacierają na huzarów. Nie o prawdę historyczną przecież chodziło, ale o wygranie bitwy pomiędzy półkami książek a doniczką z kwiatkiem. Z dumą muszę przyznać, że zwyciężyłem większość potyczek, toczonych samemu ze sobą.
Przy okazji warto zauważyć, że nikt z dorosłych wówczas nie martwił się faktem, że dzieci korzystają z militarnych zabawek. Wydawało się to tak naturalne jak wieczorne oczekiwanie na najważniejszy punkt programu telewizyjnego, czyli prognozę pogody.
Skoro zaś jesteśmy przy dziecięcych wojnach, to od razu na scenę wtacza się moja najbardziej zaawansowana zabawka - radziecki zielony czołg, sterowany przez kabel. Dziadek przywiózł mi go z wyprawy do Związku Radzieckiego. W produkcji czołgów obywatele ZSRR byli dobrze wyszkoleni, bowiem mój działał całkiem sprawnie. Jeździł do przodu i do tyłu, skręcał w prawo i w lewo, nie pamiętam tylko czy kręcił wieżyczką. Niestety, mimo, że był na swoje czasy cudowną zabawką, to cieszyłem się nim bardzo rzadko. I to wcale nie dlatego, że musiałem go jakoś specjalnie szanować - choć rodzice zawsze napominali dzieci, aby oszczędzały zabawki. Ja nie mogłem na co dzień uruchamiać czołgu z prostego powodu: wymagał kilku baterii. A tych nie udawało się łatwo kupić. Należało na nie polować, zdarzało się, że w sklepie pojawiały się raz na kilka tygodni i błyskawicznie znikały. Gdyby wszystkie radzieckie czołgi działały na baterie, których brakowało, być może świat byłby piękniejszy.
Wojna - to był główny temat dziecięcych zabaw. Czy to „żołnierzykami”, czy to plastikowymi pistoletami gdzieś na podwórku. Wszyscy przecież oglądali serial „Czterej pancerni i pies”, wszyscy słyszeli w szkole, że imperialiści chcą nas napaść i zjeść. Bawiąc się „żołnierzykami” łatwiej ulegałem tej wszechobecnej indoktrynacji, aż zacząłem się naprawdę bać wojny atomowej. Czasami na próbę włączano w moim mieście alarmowe syreny, a ja wówczas chowałem się pod kołdrą myśląc, że zaczyna się prawdziwa wojna. Kiedy dziś widzę zdjęcia gdzieś ze świata, pokazujące nastolatków z prawdziwymi karabinami, rozumiem, jak łatwo można podporządkować dziecięcy umysł.
Najprzyjemniejszą zabawą poza domem była gra w kapsle.
Z kolegami urządzaliśmy własny Wyścig Pokoju, czyli dziecięcy odpowiednik najpopularniejszej w tamtych latach imprezy kolarskiej. Na gumowej, dolnej części kapsla malowaliśmy flagę - nikt oczywiście nie chciał być Niemcem - i ścigaliśmy się po trasach wyznaczonych ulicznymi krawężnikami albo jakimiś wąskimi murkami. Każdy pstrykając w kapsel usiłował go posłać jak najdalej, ale jeśli wypadał poza trasę, musiał się cofnąć. Szczególnym osiągnięciem było zepchnięcie z trasy cudzego kapsla i utrzymanie się samemu na torze. To coś takiego, jak mityczne walki na pompki między Polakami a Rosjanami na trasie prawdziwego Wyścigu Pokoju.
Nie sądzę, aby jakiemuś dziecku chciało się dziś bawić w ten sposób. Przecież każdy wyścig można rozegrać w komputerze. Nawet nie trzeba spotykać się z kolegą, wystarczy włączyć sieć.
Z dziecięcymi zabawami kojarzy mi się niezwykłe urządzenie. Tak jak mój syn, który po powrocie ze szkoły rzuca plecak i włącza komputer, tak ja montowałem w przedpokoju podwyższenie z taboretów i ustawiałem na nim magiczny projektor. Fachowo zwany diaskopem, o czym dowiedziałem się wiele lat później.
Mój rzutnik - również produkcji radzieckiej - służył mi do oglądania bajek. Na drzwiach wyświetlałem z niego „Zorro”, „Bolka i Lolka”, a czasami nawet rosyjskie bajki, w których nie rozumiałem napisów. Bo te bajki to były po prostu oglądane po kolei pojedyncze kadry z napisami na dole.
Bajki były na rolkach kliszy. Na pierwszy rzut oka przypominały po prostu film do aparatu fotograficznego. Ale bliższe były przezroczom, niż negatywom, bo kolory były na owych kliszach prawdziwe, a nie odwrócone. Chociaż z drugiej strony, różniły się od przezroczy, bo te były pocięte na kadry i oprawione w ramki. Oczywiście wtedy zupełnie nie interesowały mnie takie zawikłane szczegóły techniczne. Moje bajki to były po prostu zwinięte ruloniki filmu.
Tajemniczy był już sam rzutnik. Ten, którego używałem, przypominał lokomotywę.
Rura z przodu, mieszcząca soczewkę, wydawała się kotłem, a wystająca pośrodku wieżyczka wyglądała jak komin. Na dokładkę kiedy uchyliło się pokrywę, to uderzał żar od święcącej żarówki, jakby z jakiejś maszyny parowej. Prawdziwa laterna magica, latarnia magiczna.
Zasiadając przy moim projektorze, odżywiany przez kochaną babcię „napoleonkami”, czułem się bezpieczny i szczęśliwy. Pojawiające się na drzwiach obrazy przenosiły mnie do odległych światów, w których wszystko miało dobre zakończenie. Sięgałem po kolejne rolki z filmami układając własne seanse, podczas których byłem jedynym operatorem i jedynym widzem.
Chyba właśnie te chwile w istotny sposób wpłynęły na część mojego życia.
Kiedy potem sięgnąłem po aparat fotograficzny, bardzo szybko polubiłem slajdy, czyli wspomniane już przezrocza. Wolałem fotografować na nich, niż na negatywach. Mimo, że połączenie wschodnioniemieckich slajdów z radzieckim aparatem fotograficznym było czymś mocno karkołomnym. Przezrocza wymagają precyzyjnego naświetlenia, tolerują błędy w mniejszym stopniu, niż negatywy. A moje kolejne radzieckie aparaty były dokładne jak słoń układający mozaikę. Ale to właśnie slajdy pozwalały wyświetlić duży obraz, znacznie większy, niż jakiekolwiek odbitki.
A ile było zamieszania z prezentacją! Ile w tym rytuału! Należało rozwiesić prześcieradło, bo nie każdy dysponował specjalistycznym ekranem. Przygotować rzutnik, w którym albo ręcznie wymieniało się każde przezrocze, albo ładowało z pojemnego magazynka.
Najważniejsze było dobranie muzyki, która rozbrzmiewała w tle, a przede wszystkim ułożenie slajdów we właściwej kolejności. Bo taki pokaz to spektakl, który należało wyreżyserować. Opowieść musiała się toczyć, posługując fotograficznym językiem.
Dziś za najatrakcyjniejszą formę prezentacji zdjęć uważam cyfrowy slideshow. To w gruncie rzeczy coś w rodzaju mocno rozbudowanego fotoreportażu. I jestem przekonany, że to moje zamiłowanie wynika właśnie z dziecięcego przywiązania do rzutnika bajek. Z ciągłego poszukiwania magii, którą dostrzegałem wówczas, gdy w ciemnym przedpokoju na drzwiach pojawiał się wielki kolorowy obraz.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje naPiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
Zdjęcia pochodzą z Shutterstock