Ryse: Son of Rome w pełni prezentuje możliwości Xboksa One – recenzja Spider’s Web
To miała być najpiękniejsza gra na konsole nowej generacji. Miała powodować opad szczęki, szokować jakością oprawy audiowizualnej i… spełnia te obietnice. Niestety, oferuje niewiele więcej.
Gra Ryse: Son of Rome to prawdziwa superprodukcja. Pochłonęła ona miliony dolarów, a jej opracowywanie trwało siedem lat. Pierwotnie, owa gra miała zadebiutować na konsoli Xbox 360 i udowodnić, że Kinect nadaje się również do poważnych gier. W pewnym jednak momencie zdecydowano, że platformą docelową zostanie Xbox One, a owa gra miała pokazać potencjał techniczny, jaki drzemie w tej konsoli.
Już po pierwszym uruchomieniu widać ogrom pracy, jaki studio Crytek włożyło w tę grę.
Fabuła zaczyna się bardzo widowiskowo: hordy barbarzyńców napadają na Rzym, są wybuchy, tłumy wojowników, krew, zniszczenie i pożoga.
Byłem w niemałym szoku, kiedy po animacji startowej, która, jak byłem przekonany, była wyrenderowanym filmikiem, zaczęto mnie uczyć podstawowych ciosów. Ta gra wygląda aż tak dobrze, że aż musiałem obejrzeć całe intro na nowo, wiedząc już, że to nie filmik, a prezentacja możliwości silnika gry (CryEngine). Ryse: Son of Rome w końcu pozwolił mi poczuć moc konsol nowej generacji.
Fabuła również zapowiadała się interesująco.
Oto mamy starożytny Rzym, ambitnego bohatera w formie Mariusa Titusa, który chce pomścić śmierć swojej rodziny.
Mamy upadek cesarza Nerona i kilka całkiem zgrabnie wplecionych wątków, nazwijmy je, by nie spoilować, paranormalnymi. Ta gra naprawdę zapowiadała się po prostu świetnie. Nic tylko grać, grać i jeszcze raz grać. Niestety, im dalej w las, tym gorzej.
Ta gra jest strasznie tępa. A przez to, niestety, nudzi się dość szybko. To gra walki, taki nieco bardziej realistyczny slasher. Oczekuję więc od niej dziesiątek combosów, przeróżnych możliwości taktycznych na pokonanie hord barbarzyńców, interesującego systemu walki… niestety, Ryse: Son of Rome mi tego nie zapewni. Jedyne, co się serio udało twórcom gry, to tak zwane finishery, czyli ciosy ostatecznie wykańczające przeciwników. Są efektowne, spektakularne, bardzo różnorodne i bardzo satysfakcjonujące, mimo iż mamy na ich przebieg dość znikomy wpływ.
O combosach i jakiejkolwiek różnorodności walki, niestety, musimy zapomnieć. Jedyne, czego gra od nas wymaga, to refleksu.
Stosowane ciosy i bloki odnoszą skuteczniejszy efekt, jeżeli są wykonane w odpowiednim, trwającym ułamek sekundy momencie. Reszta walk, z każdym przeciwnikiem, wygląda tak samo. Garda, popchnij, miecz, kopnij, blokuj, miecz, garda… nie ma tu rozbudowanych combosów. Nie ma różnorodnych ciosów. Po zaszlachtowaniu setnego przeciwnika zupełnie nie ma się ochoty walczyć z kolejnym.
Warto dodać, że jeżeli ja to piszę, to znaczy, że jest bardzo źle. Ja jestem bowiem graczem, którego łatwo przekupić ładnymi widoczkami. Aby wyjaśnić sytuację, napiszę prosto: dalej lubię grać w tryby single player w kolejnych odsłonach Call of Duty czy Battlefielda, mimo iż są do bólu wtórne. Ale przynajmniej jest wartka akcja, adrenalina, widoczki, wybuchy… w Ryse: Son of Rome mamy tylko widoczki. Piękne, naprawdę piękne widoczki.
Walka jednak sprowadza się do tępego wciskania przycisków. „Ciach, bach, trach, następny! Trach, ciach, bach, następny!”. To męczy i nuży.
Na dodatek gra jest bardzo krótka. Bez większego wysiłku tryb single player można zaliczyć w cztery wieczory, a uparty gracz spokojnie przejdzie ją w jedną noc. Może to i lepiej, z uwagi na monotonię, ale ta gra, przypominam, kosztuje niecałe 250 złotych…
Rozrywkę ma przedłużyć tryb multiplayer. W nim, wspólnie z kolegą lub koleżanką, walczymy wspólnie w Koloseum z hordami barbarzyńców. Areny są różnorodne i wszystko zapowiadałoby się na fajną zabawę, ale niestety, ułomny system walki psuje wszystko. Tak jak kampanię dla pojedynczego gracza warto przejść dla „widoczków” i fabuły, tak tryb multiplayer jest dobrym lekiem na bezsenność.
Szkoda. Bo Ryse: Son of Rome to najpiękniejsza gra pod kątem oprawy graficznej, jaką widziałem.
Przy czym nie mam na myśli stylu artystycznego, a jakość. Wszystko jest ostre jak żyleta (rozdzielczość 900p z wygładzaniem krawędzi), bardzo szczegółowe, różnorodne i jest tego pełno na ekranie. Ryse: Son of Rome to wspaniałe demo techniczne, pokazujące możliwości Xbosa One. Niestety, jako gra, wypada bardzo słabiutko. Jeżeli kiedyś jej cena spadnie do 50 złotych, to warto się zainteresować. Ale 250 złotych? Tylko jeśli chcesz się popisać przed znajomymi swoim nowym Xbosem.
Maciek Gajewski jest dziennikarzem, współprowadzi dział aktualności na Chip.pl, gdzie również prowadzi swojego autorskiego bloga.