Na działalności w Sieci zarabiają 44 tys. dolarów miesięcznie. Jak? Między innymi dzięki kradzionym zdjęciom
Jak najszybciej zarobić spore pieniądze w Internecie? Wychodzi na to, że wystarczy regularnie kraść zdjęcia. Dowodem na to jest profil @HistoryInPics na Twitterze. Dwójka znajomych, która prowadzi profil, zebrała już prawie milion obserwatorów. Problem polega na tym, że sukces oparli oni na kradzionych zdjęciach.
Twitterowy profil History In Pictures jest typowym agregatorem obrazków. Spośród tłumu wyróżnia się jednak tematyką. Autorzy profilu umieszczają na nim znalezione w Internecie zdjęcia z przeszłości okraszone jednozdaniowym opisem. Obserwatorzy profilu dostają zatem codziennie krótką lekcję historii. Chciałoby się powiedzieć - taki historyczny fast-food. Sukces profilu jest jednak niepodważalny. Od lipca 2013 roku udało się zgromadzić już prawie milion obserwatorów.
Profil prowadzi dwóch nastolatków: siedemnastoletni Australijczyk Xavier Di Petta i dziewiętnastoletni Kyle Cameron, mieszkaniec Hawajów. Poznali się oni cztery lata temu… w komentarzach pod filmem na YouTube. Od tego czasu wspólnie tworzą projekty w mediach społecznościowych. Razem zakładali kanały na YouTube, z których zbierali zyski, a także tworzyli na Facebooku farmy like’ów, które następnie sprzedawali. Wszystkie te działania przełożyły się na zawrotny zarobek, który miesięcznie dochodził do 44 tysięcy dolarów.
„Znalazłem w Google, więc jest to darmowe”
Sukces chłopaków zwrócił uwagę mediów. Serwis The Atlantic rozmawiał z autorami profilu HistoryInPics. Najbardziej interesującą częścią rozmowy jest moment, kiedy dziennikarz The Atlantic pyta o źródła zdjęć. Młody właściciel profilu bez skrępowania odpowiada, że nie ma żanych praw do zdjęć, gdyż „większość zdjęć jest własnością publiczną” ("The majority of the images are public domain haha"). Jednym słowem, mamy tu przykład rozumowania pod tytułem „znalazłem w Google, więc jest to darmowe”.
Niektóre ze zdjęć faktycznie można wykorzystać na tego typu profilu, jednak zdecydowana, ogromna większość jest chroniona prawami autorskimi. Jednak nawet w przypadku zdjęć na licencji Creative Commons, należy podać ich autora. A takiej informacji w tweetach brakuje. Właściciele profilu zasłaniają się tym, że to niepraktyczne. „Większość fotografów już nie żyje i trudno znaleźć informacje o autorze”. Następnie oczywiście pada standardowe stwierdzenie, że „przecież wszyscy biorą zdjęcia z Internetu”. Panowie w swojej ignorancji wydają się być zaskoczeni, że czerpanie finansowych korzyści z cudzej pracy nie jest ani legalne, ani etyczne.
Milion obserwujących to nie przelewki. Podobnie jak miesięczne dochody z tego tytułu na poziomie 44 tysięcy dolarów. Dwójka przedsiębiorczych nastolatków już planuje otworzyć własną stronę poświęconą historycznym zdjęciom. Ja natomiast wyczuwam zalew procesów sądowych i duże odszkodowania.
Niestety, tego typu praktyki zdarzają się też na naszym podwórku
Wszelkie agregatory zdjęć są coraz popularniejsze. Zaczęło się od Demotywatorów i Kwejka, a obecnie tego typu agregatory obrazków wyrastają jak grzyby po deszczu na serwisach społecznościowych. Niestety, ze świecą szukać na nich autorów zdjęć. Sytuacja nie byłaby tak bylwersująca, gdyby nie fakt, że w Internecie odsłony przekładają się na pieniądze. Pieniądze zarobione na pracy innych osób. Czy w takim przypadku wynagrodzenie nie należy się fotografom?
Sytuacja jest kuriozalna i szczerze mówiąc, trudno z nią walczyć. W tym wypadku najlepszą obroną jest atak, czyli dokumentacja kradzieży i dochodzenie swoich praw na drodze sądowej. Oczywiście nie każdy ma na to czas i chęci, dlatego w Internecie panuje tak duża bezkarność.