Tego się nie spodziewałem. Assassin's Creed IV: Black Flag to jedna z najlepszych, o ile nie najlepsza odsłona serii - recenzja Spider'sWeb
Od najpopularniejszego cyklu Ubisoftu chciałem wziąć naprawdę długi urlop. Po odtwórczym Revelations oraz rozczarowującej części trzeciej nie miałem najmniejszej ochoty na kolejne, tworzone w maszynowym tempie przygody asasynów. O Black Flag usłyszałem jeszcze nim dotarłem do napisów końcowych w części trzeciej. Z tytułem zetknąłem się jedynie z przymusu i muszę napisać, że gdyby nie premiera PlayStation 4, najprawdopodobniej obchodziłbym go szerokim łukiem. Wiele, naprawdę wiele bym wtedy stracił.
Black Flag to początek czegoś zupełnie nowego. Możliwość wskoczenia w buty pirata spotkała się z zaskakująco pozytywnym odzewem graczy. Teraz Francuzi stoją przed narodzinami zupełnie nowej marki.
Kilka dni temu Ubisoft rozesłał ankiety do zaufanych graczy oraz recenzentów. Te miały pokazać, czy w społeczności fanów jest ochota, aby przygody z piratami wydłużyć zupełnie nową produkcją, niekoniecznie pod szyldem Assassin's Creed. Ani trochę się nie dziwię. Piracki żywot to najmocniejsza strona nowej produkcji Ubisoftu i to dzięki niej nie mogę oderwać się od Black Flag.
Przygody charyzmatycznego i dowcipnego korsarza stanowią zupełnie nową jakość, porównując je do nudnego, nijakiego i wypranego z charakteru Connora z części trzeciej. Black Flag to esencja dobrej zabawy, zróżnicowanej rozgrywki, wielu możliwości oraz rozwijania sprawdzonych schematów. Czwarta odsłona nie ma w sobie nic z błędów popełnianych przez poprzedników, eksponując to, co w nowych Assassin's Creed najlepsze. Słowem - pigułka świetnych rozwiązań.
Odwieczny konflikt templariuszy i asasynów? Będąc szczerym, mam go już w całkowitym poważaniu. Życie pirata to jest to.
Bitwy morskie - to one były dla mnie najlepszym novum w świecie Assasin's Creed, po raz pierwszy pojawiając się w części trzeciej. Black Flag rozwija patent, który przypadł do gustu masie graczy. Tym razem to morze, nie ląd, stanowi sedno produkcji Ubisoftu, natomiast jedna, ogromna aglomeracja odeszła w zapomnienie, na rzecz większej ilości mniejszych wysepek.
Rzym, Bizancjum, Wenecja - zapomnijcie o wąskich, ciasnych uliczkach ogromnych ludzkich skupisk. Black Flag stawia na otwartość, wiatr we włosach i żaglach oraz możliwość poruszania się tam, gdzie żywnie się nam podoba. Nowej grze znacznie bliżej do tytułów typu Grand Theft Auto czy Skyrim, niżeli pierwszej odsłony serii, jeszcze w szarej Palestynie.
Black Flag to tak naprawdę dwie gry w jednej. Z jednej strony Edward kontynuuje wątek asasynów, z drugiej prowadzenie pirackiej załogi zjada lwią część czasu.
Ciężko mi jednoznacznie powiedzieć, co jest lepsze. Związek bohatera z asasynami jest ciekawy oraz oryginalny. Dzięki temu nieustanna wojna z templariuszami nabiera dodatkowego, potrzebnego serii kolorytu. Edward - asasyn posiada wszystkie przymioty pełnoprawnego członka tej organizacji - potrafi walczyć w zwarciu, jak również używać broni palnej. Tym razem podstawowym żelastwem w grze jest para rapierów, chociaż nie mogło zabraknąć wysuwanych ostrzy, bomb dymnych czy zatrutych strzałek.
Walka w Black Flag nie różni się praktycznie niczym od poprzedniej odsłony. Szermierka wciąż opiera się na parowaniu oraz kontratakach, ewentualnie pozbawianiu przeciwnika możliwości obrony. Powraca nieco zmieniająca rozgrywkę broń palna, lecz nie licząc możliwości zamiany oponentów na żywe tarcze, nie ma mowy o niczym rewolucyjnym. Stogi siana, "skoki wiary", chowanie się w tłumie oraz wysokiej trawie - wszystko zostało po staremu i każdy fan Assassin's Creed odnajdzie się tutaj bez żadnego problemu. Walka wciąż jest łatwa, przeciwnicy głupi oraz niezbyt czujni, natomiast bać możemy się jedynie wtedy, kiedy wróg ma kilkunastokrotną przewagę liczebną.
Najciekawsza zabawa zaczyna się dopiero na morzu. To właśnie na łajbie znacznie łatwiej stracić życie. Niezależnie od umiejętności gracza, walka z jednocześnie kilkoma statkami wroga zawsze sprawia pewne wyzwanie. Tutaj nie ma parowania ani uników. Manewry łajbą są powolne, natomiast energia samego statku - nieodnawialna. Z tego powodu prawdziwy wilk morski musi wiedzieć, kiedy się wycofać, kiedy z kolei dokonywać śmiałych napadów na statki kupieckie bądź królewską marynarkę.
Boczne działa, działa frontowe, wybuchające beczki, moździerz dalekiego zasięgu - wilki morskie dostały wystarczającą ilość narzędzi do prowadzenia morskich starć. Poza samą walką, "Kafkę" Edwarda można również ulepszać oraz zmieniać jej aspekty wizualne - nowy reling, kolor żagli czy nawet ster kapitana - nie ma żadnego problemu. Od statystyk, przez wygląd, kończąc na kosmetyce - w ręce graczy zostały oddane narzędzia, dzięki którym ci stworzą własne, unikalne łajby.
Bycie korsarzem to jednak nie tylko walka, ale przede wszystkim dużo, naprawdę dużo frajdy.
Black Flag to seria kapitalnych możliwości. Starcia na morzu, polowania na rekiny i wieloryby, kompletowanie załogi czy nawet oglądanie wody, wlewającej się na pokład i wyżerającej drewniane deski - wszystko to po prostu cieszy. Możliwość zatrzymania statku, puszczenia steru, po czym dopłynięcia i przeszukania małej wysepki, jakiej są tej grze dziesiątki - to po prostu budzi uśmiech od ucha do ucha, niezależnie od godzin spędzonych z grą. W końcu mamy do czynienia z powiewem świeżości, który broni się własną jakością.
Ubisoft stanął na wysokości zadania. Oglądanie krzątającej się załogi, walka z wiatrem, wirami morskimi, tajfunami czy burzami, śpiewanie morskich szantów, które momentami budzą ciarki na plecach, abordaż innych łajb, przejmowanie surowców, za które rozwijamy własny statek - to wszystko składa się na zupełnie nową, świeżą oraz w pełni satysfakcjonującą całość, jakiej próżno szukać w jakiejkolwiek innej odsłonie serii. Oczywiście gra nie jest idealna. Posiada kilka wad, z czego najcięższą jest moim zdaniem strona wizualna.
Black Flag przydałby się nowy silnik. W ten tytuł grałem na PlayStation 4, lecz gdyby nie czwarty DualShock w dłoniach, na pewno nie mógłbym wywnioskować tego z obrazu na ekranie.
O ile modele postaci czy efektownie rozpadające się kształty statków są akceptowalne, tak otoczenie, w jakim przyszło mi bawić się w korsarza, to już spore rozczarowanie. Większość z mijanych wysepek wygląda paskudnie, natomiast egzotyczne dżungle wypadają znacznie gorzej od mieścin i wiosek, w tworzeniu których twórcy mają już olbrzymie doświadczenie.
Black Flag, ze względu na częściowo nową formułę, jest momentami przerażająco puste. Plaża, wodospady, brzegi obserwowane z poziomu łajby – świat Assassin’s Creed, choć duży, jest martwy, nie licząc wcześniej wspomnianych miast. Woda, której wszędzie pełno, nie wygląda zbyt atrakcyjnie. O pomstę do nieba wołają morskie wichry. Z daleka widoki zapierają dech w piersiach, lecz kiedy przyjrzeć się z bliska, już nie jest tak kolorowo. To gra, która w każdym calu jest osadzona w generacji PS3/X360. Jej obecność na PlayStation 4 niezwykle cieszy, ponieważ to kapitalny tytuł, lecz ciężko cokolwiek tutaj napisać o graficznych fajerwerkach.
Jeżeli ten tytuł wygląda gorzej na poprzedniej generacji konsol, to daję sobie rękę odciąć, że za sprawą świadomego sabotażu twórców.
Nie zmienia to faktu, że przygody Edwarda to najlepsze, co trafiło się serii od bardzo, bardzo dawna. Nowa formuła, nowe możliwości, nowy świat oraz przemieszczenie akcentów opowieści – wszystko to składa się na całość, która ucieszy wszystkich miłośników serii, jak również graczy, którzy wcześniej nie mieli okazji zapoznać się z Assassin’s Creed. To nowy epizod w uniwersum, już bez Desmonda Milesa, choć ze ściśle powiązaną fabułą. Zaledwie trzy większe skupiska ludzie to powód do kręcenia nosem dla niektórych, ale w świetle ogromu morza – szczury lądowe niech marudzą. To najlepsza, zakrapiana rumem przygoda, z jaką miałem do czynienia w tej serii od wielu, wielu lat. Żadne sztormy, wichury i tym bardziej templariusze nie są w stanie tego zepsuć.