REKLAMA

Piotr Lipiński: PRISM W ZOO, czyli tani agent

Patrząc w oko kamery zamontowanej w moim komputerze zawsze zastanawiam się - czy ktoś może ją zdalnie uruchomić? Tak, żeby pokazywała obraz z mojego pokoju, jednocześnie nie sygnalizując mi, że działa? Czy jakiś tajny agent, korzystając z ukrytej furtki, pozostawionej przez producenta systemu operacyjnego, może to uczynić? Czy takie myślenie to już paranoja czy może pierwsza zdrowa reakcja na nasz cudowny elektroniczny świat?

05.07.2013 19.39
Kamera miejska
REKLAMA

Prywatność zniknęła wraz z Internetem - pomyślałem niedawno. Przez włączony komputer do mojego domu może wtargnąć niemal cały świat. Przejrzeć mój dysk, który jest czymś równie prywatnym, jak szuflada w biurku. W końcu takie włamanie jest bezpieczniejsze, bo pozbawione ryzyka, że przestępcę zdzielę w łeb.

REKLAMA

Ale to przecież nic nowego – od dawna tak działa sieć.

Do pesymistycznej myśli o odarciu z prywatności skłoniło mnie coś innego: jedno proste zdjęcie. Na dokładkę nie zrobił go człowiek.

Jakiś czas temu przeczytałem, że Street View w Polsce wzbogaciło się o nowe widoki, pozwalające podejrzeć, kto z kim ostatnio spacerował albo kto komu wyciągał portfel z kieszeni. Z ciekawości zajrzałem więc, czy pokazuje coś na mojej prywatnej ulicy - i to dość nowej, bo dopiero trzyletniej. Widok całkowicie mnie zaskoczył.

Street View zarejestrowało mój dom, a przed nim motor kolegi. Nie zrobiłoby to na mnie szczególnego wrażenia, gdyby nie fakt, że znajomy przez te trzy lata przyjechał do mnie zaledwie raz i był chyba ze dwie godziny. Tymczasem Internet - mówiąc szumnie - uwiecznił akurat ten króciutki wycinek rzeczywistości, nadając mu rangę czegoś stałego i niezmiennego, jak mury mojego domu.
A gdybym miał kochankę, to na przykład mógłby zapisać dla potomności jej samochód pod moim domem. Ku radości adwokata zajmującego się sprawami rozwodowymi. Albo mnie samego, kiedy duszę roznosiciela reklam. Sam taki widok zdołałby w epoce przedinternetowej zarejestrować każdy, kto przechodziłby obok z aparatem fotograficznym. Tylko miałby o wiele większe trudności z pokazaniem całemu światu. Sieć wprowadziła nową jakość - Internet zapisuje na wieki. Również wydarzenia, którymi niekoniecznie chcielibyśmy się dzielić z kimś innym.

Street View może to zrobić zupełnie przez przypadek.

Ale to nie tylko „przywilej” Google. Podobnie przecież działają dziesiątki zainstalowanych na stałe kamer przemysłowych. Albo tych przenośnych, w postaci ludzi biegających ze swoimi aparatami cyfrowymi, z których coraz więcej ma bezpośredni dostęp do Internetu. Pamiętam poważną aferę z prywatnością, kiedy pojawił się Gmail. Okazało się, że maile są skanowane przez google'owe serwery. Nie chodziło o to, że ktoś w Google siedział i czytał, co piszemy do koleżanki siedzącej przy sąsiednim biurku - na to firmie szkoda byłoby pieniędzy. Google interesowało, jakie nazwy perfum wymienia koleżanka w mailach. Komputery sprawdzały słowa w poczcie, aby dopasować wyniki wyszukiwania i reklamy.

Mimo wątpliwości, Gmail odniósł wielki sukces. Google zaproponowało skrzynki o gigantycznej jak na tamte czasy pojemności. To, w połączeniu z darmowością, wystarczyło, aby wątpliwości co do poszanowania prywatności korespondencji odsunąć gdzieś na bok. Ale kiedy zrobiło się pierwszy krok - pozwoliło, żeby komputery „czytały” naszą korespondencję - to tolerancja dla naruszeń prywatności wyraźnie wzrosła.

Może to jednak nie Internet odziera nas z prywatności, ale cała elektroniczna cywilizacja. Bo istnieją przecież takie zakątki świata, gdzie world wide web funkcjonuje w powijakach, a mieszkańcy są inwigilowani jeszcze bardziej niż my. Tybetańczycy mają ograniczony dostęp do sieci, za to chińscy okupanci śledzą ich za pomocą rozległej sieci kamer przemysłowych. Musimy tylko poczekać, kiedy u nas urosną budżety, aby każda gmina zapragnęła posiadać drona latającego nad polami i łąkami. Zaglądającego również do naszych przydomowych ogródków. Statystyki będą nieubłagane. Najpierw potwierdzą, że spadła przestępczość tam, gdzie zainstalowano monitoring, a potem jeszcze bardziej tam, gdzie latają drony straży miejskiej.

Prywatność na rzecz wygody porzuciliśmy nie w momencie, kiedy weszliśmy do Internetu, ale kiedy pojawiły się telefony komórkowe. Od tej pory państwowe służby - a czasami nawet mąż lub żona - mogą nas śledzić do wyczerpania baterii. „Komórka” to elektroniczna smycz. Skuteczniejsza od całego tego Internetu. A jeśli ją wyłączymy, bo akurat mordujemy sąsiada? Tym bardziej stajemy się podejrzani, bo uczciwi nie zamykają na dłużej „komórek”.

To nie tylko Internet umożliwił pojawienie się PRISM. To coraz bardziej wyrafinowana elektronika spowodowała, że opłaca się cyfrowo śledzić miliony ludzi na świecie. Bo nie muszą tego robić pracownicy żadnej agencji - których by do tego nie wystarczyło - ale po prostu maszyny, których nie trzeba karmić, płacić pensji i emerytur. Internet to nie aparat podsłuchowy - to wybieg w zoo, przy którym zamontowano wyrafinowane kamery przemysłowe. Kupione hurtem w atrakcyjnej cenie.

Internet to nie tyle narzędzie inwigilacji, ale nowy rodzaj przestrzeni publicznej - jakby ulica zbudowana z bitów - na którą wychodząc tracimy część naszej prywatności. Nie całkiem rzecz jasna - na ulicy nikt nie może bez prawnego powodu grzebać w naszej torbie, a w Internecie przeglądać nasze operacje bankowe. Przynajmniej teoretycznie. Ale choć wyobrażamy sobie, że jesteśmy anonimowi jak w miejskim tłumie, to najczęściej po cyfrowej ulicy chodzimy z wizytówkami na piersiach, na których zapisano nasz numer IP.

Korzystamy z Internetu do tej pory zbyt krótko, aby wyraźnie oznaczyć, co jest w nim prywatne, a co publiczne.

To zarówno sprawa etyki, jak prawodawstwa. Przez wiele lat prawo zmagało się z odpowiedzią, co nawet w takim miejscu jak realna ulica uchodzi za publiczne, a co za prywatne. Wciąż poszczególne kraje różnią się przyjętymi rozwiązaniami.

Francuzi pewnego dnia stwierdzili, że naruszeniem prywatności jest zrobienie komuś zdjęcia na ulicy bez jego zgody. Jakby sami nigdy nie fotografowali tubylców w koloniach bez pytania ich o zdanie. W Polsce dziś prawo uznaje, że dopiero na publikację czyjegoś wizerunku wymagane jest jego zezwolenie. Ale też nie w każdym wypadku - jeśli na przykład zostaniemy sfotografowani w tłumie przechodniów, zdjęcie może pojawić się w prasie bez naszej zgody.

Wychodząc na zwykłą ulicę tracimy więc wiele z naszej prywatności. Dopiero „my home is my castle”, jak mawiają Anglicy, czyli mój dom jest moją twierdzą. Ale czy takim całkowicie prywatnym miejscem jest też nasz profil na Facebooku, gdy treści udostępniamy tylko znajomym? Mieliśmy przecież przypadki, kiedy publicznie piętnowano kogoś, kto użył zbyt mocnych słów na swoim zamkniętym profilu. Czy powinniśmy traktować takie wypowiedzi jak wyszeptane na imprezie w gronie znajomych, czy raczej wykrzyczane na publicznym rynku?

To wszystko spory problem dla prawodawców.

Technologie zmieniają się tak szybko, że ustawodawcy są na z góry przegranej pozycji w tym wyścigu.

A organy wykonawcze mają urzędniczą skłonność do intepretowania prawa w sposób raczej wygodny dla nich, niż dla obywatela. Z takiego podejścia wyniknęło amerykańskie przyzwolenie na przeglądanie e-maili - spoczywające na serwerach elektroniczne listy utożsamiono z porzuconą papierową pocztą.

Kłopot właśnie w tym, że ustawodawcy z jednej strony nigdy nie nadążą za zmianami w sieci, a z drugiej będą skłonni - słusznie czy też nie - dawać prymat poczuciu społecznego bezpieczeństwa nad poczuciem prywatności. Dlatego chyba zaraz pójdę po plaster i zakleję kamerę w moim komputerze.

REKLAMA

Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Amazon – goo.gl/WdQUT oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN

Zdjęcie "Security camera detects the movement of traffic" pochodzi z serwisu Shutterstock

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA