REKLAMA

Piotr Lipiński: ŻYCIE Z PRĄDEM, czyli nasza ładowarka codzienna

Arabska rodzina uśmiechała się do mnie w lotniskowej poczekalni. Poczułem się nieswojo. Pewnie za chwilę wszyscy wylecimy w powietrze. I to nie samolotami, ale całkiem dosłownie. Od bomby.

Piotr Lipiński: ŻYCIE Z PRĄDEM, czyli nasza ładowarka codzienna
REKLAMA
REKLAMA

Zdaję sobie sprawę, że moja wizja świata była w tym momencie mocno zaburzona. Ale akurat międzykulturowe skojarzenia miałem fatalne. Tego dnia zamierzałem lecieć przez londyńskie Heathrow, tymczasem w Wielkiej Brytanii aresztowano terrorystów, którzy szykowali zamachy. W efekcie cała latająca Europa doznała paraliżu. Ewakuowano nawet nasze Okęcie, bo ktoś pozostawił walizkę bez opieki.

Tak wygląda nasz nowoczesny świat - wypada jeden element z układanki i nagle wszystko staje na głowie. Tysiące ludzi musi zmieniać swoje plany. Do Londynu, który miał być moją stacją przesiadkową w podróży do Afryki, nie zdołałem dotrzeć tego dnia. Następnego zresztą też się nie udało, w końcu poleciałem przez Zurich.

To niestety mój poważny niefart - gdzie sobie nie wymyślę podróż, tam wybucha bomba, epidemia albo przewala się tsunami. Niedługo przed moim wyjazdem do Maroka dokonano zamachu w Casablance. Kiedy pierwszy raz planowałem podróż do Chin, pojawił się SARS. Przed Tajlandią zatrzymało mnie tsunami. Przed Indiami - znowu terroryści, tym razem w Bombaju.

Nawet w Polsce miewam z tym problemy. Kiedyś, gdy wybrałem się do Zakopanego, pod moim pensjonatem podpalono samochód; podczas „kumoterek”, które fotografowałem, koń stratował przypadkową turystkę; potem jeszcze samochód wpadł pod pociąg (przynajmniej przy tym mnie nie było). Jeśli więc usłyszycie, gdzie w najbliższym czasie się wybieram, już wiecie, jakich miejsc unikać.

Ale te zbiegi nieszczęśliwych okoliczności to raczej efekt naszej nowoczesności, niż jakaś moja szczególna karma. Po prostu cały świat jest - jak zawsze - dość niebezpieczny. Tyle, że za sprawą środków masowego przekazu dowiadujemy się o tym szybciej niż kiedyś. I już możemy się bać.

Tymczasem największa przykrość, jaka może nam się przydarzyć podczas podróży, to… brak ładowarki. Bez jedzenia człowiek przeżyje kilkanaście dni, bez wody kilka, a bez prądu jakieś dwie albo trzy doby.

Od prądu jestem uzależniony - jak spora część ludzkości. Najdłużej zdołam czytać - Kindle spokojnie wytrzyma dwa tygodnie. Fotografować mogę już krócej - dwa komplety baterii pozwolą pracować tydzień. O dziwo, nawet kilkanaście dni zdołam utrzymywać telefoniczny kontakt ze światem - iPhone przełączony w tryb samolotowy i włączany tylko raz dziennie wytrzymuje całkiem sporo. Ale już Nexus 7 wytrwa albo 10 godzin używania albo 3-4 dni czuwania. W GPS-ie muszę zmieniać akumulatorki co kilkanaście godzin, bo inaczej zaginę w obcym świecie.

Międzykulturowa nauka płynąca z podróży jest nie tylko taka, że świat różni się pod względem zamieszkujących go ras. Na dokładkę można w nim spotkać kilka rodzajów gniazdek z prądem. Z dowolnym człowiekiem na świecie uda się porozumieć choćby na migi. Z gniazdkiem elektrycznym - gorzej. Zapewne na świecie zginęło więcej osób od dłubania w gniazdkach elektrycznych, niż w zamachach terrorystycznych.

Jednym z istotnych elementów planowania podróżowania po naszym nowoczesnym, zelektryfikowanym świecie stało się sprawdzenie, jaki rodzaj gniazdek dominuje w kraju, do którego jadę. Lepiej już w Polsce zaopatrzyć się w „przelotki”, które pozwolą moim kontynentalno-europejskim wtykom dostać się do brytyjskich albo północnoamerykańskich kontaktów. Chociaż zdarzało mi się spać w hotelach, które w jednym pokoju dla wygody turystów miały gniazdka pochodzące z dwóch krańców świata - wedle upodobań. Podobnie jak na śniadania serwowały dania europejskie i azjatyckie.

Najważniejsza w podróży jest pewna zasada, której złamanie grozi bardzo nieprzyjemnymi konsekwencjami. A wiem to stąd, że spotkałem ludzi, którzy ją nieświadomie zlekceważyli - jeden, jedyny raz. Bo tego błędu już nigdy więcej nie popełnią. Zasada jest dość prosta: ładowarki - a szczególnie te od „komórek” - zawsze pakuj do podręcznego bagażu! Inaczej możesz powrócić do epoki kamienia łupanego, w której do komunikacji służyły budki telefoniczne.

Bagaż samolotowy dzieli się na dwie kategorie. Podręczny, w którym zabieramy drobiazgi potrzebne nam cały czas i główny, czyli rejestrowany, z tym rozstajemy się już na początku. Podczas odprawy ląduje na taśmociągu, aby powędrować do luku samolotu, którym lecimy. Przynajmniej teoretycznie. Bo czasami ów bagaż postanawia zwiedzać świat samodzielnie. My lecimy do Bangkoku, a on do Bangladeszu. My do Kalifornii, a on do Kalkuty. Niezbadane są wyroki lotniskowych taśmociągów.

Jeśli więc spakujemy ładowarki do naszego głównego bagażu, który postanowi udać się w inny zakątek świata, mamy na początku podróży poważny problem. Teoretycznie każdą ładowarkę da się dokupić. Ale niestety potrzeba na to czasu. Kabelka lightning do nowego iPhone’a nie dostaniemy w najbliższym sklepie, chyba że to Stany Zjednoczone albo Chiny.

Spotkałem ludzi, którzy utracili swój bagaż z ładowarkami do telefonów i zapewniam, że było to dla nich bardzo niemiłe przeżycie. Zwykle po wylądowaniu w odległym kraju człowiek ma ochotę choćby sms-em poinformować rodzinę, że szczęśliwie wylądował i obecnie żrą go miejscowe komary i pluskwy. A tu niestety telefon padł w czasie podróży, a ładowarka poleciała na drugą półkulę. Próbujemy od kogoś pożyczyć telefon, tylko jaki jest numer do domu?

Na tle ładowarek jestem tak przewrażliwiony, że wszystkie ładuję do podręcznego bagażu. A na dokładkę całą zasilaną nimi elektronikę, bo ta z kolei jest zbyt cenna, aby wędrowała do luku w samolocie. I tu pojawia się kolejny problem, ponieważ w moim podręcznym plecaku lądują kolejno „lustrzanka”, kilka obiektywów, aparat kompaktowy, laptop, Kindle, GPS, kilka różnych ładowarek, parę metrów kabli, „przelotki” do kontaktów, rozgałęziacze. Tymczasem linie lotnicze z reguły upierają się, że bagaż podręczny powinien ważyć nie więcej niż 5 kilogramów. Ale skądinąd wiem, że moje BMI też powinno być niższe, a jakoś muszę z tym żyć.

Staram się więc korzystać z takich plecaków, które z zewnątrz wyglądają na nieduże. Podczas odprawy podskakuję radośnie z worem na ramieniu, dając obsłudze do zrozumienia, że w środku mam zaledwie chusteczki do nosa oraz świeże powietrze. Istnieją również mniej etyczne metody podróżowania z cięższym bagażem podręcznym, ale tymi się podzielę, jak gdzieś się spotkamy „na żywo”.

Ale zaraz, chwila, dlaczego ja o tym wszystkim dzisiaj, na początku wakacji, myślę? Zaledwie kilkanaście lat temu podróżowanie wyglądało inaczej. Nie tylko kontrole na lotniskach były mniej uciążliwe, bo terroryści rzadziej atakowali, ale też mój bagaż podręczny wyglądał odmiennie. Można było wyruszyć na koniec świata „bez prądu”. Jeszcze w połowie albo nawet pod koniec lat 90. ubiegłego wieku nie interesowałem się kształtem gniazdek w kraju, do którego jechałem. Nie miałem „komórki”, laptopy nie przydawały się w podróży, Amerykanie zagłuszali GPS. Mój bagaż podręczny składał się z książki, aparatu oraz filmów fotograficznych.

Czy podróże były wówczas lżejsze? Niekoniecznie. Do dziś pamiętam ciężar papierowych książek i notatników - zawsze towarzyszyło mi ich całe mnóstwo. I troszczyłem się o nie tak bardzo, jak dziś o ładowarki.

REKLAMA

Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Amazon - goo.gl/WdQUT oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA