Piotr Lipiński: TELEFONY W MOJEJ GŁOWIE, czyli cyfrowy święty Graal
W życiu bywają decyzje głupie, mądre, genialne aż wreszcie zapada postanowienie o zrobieniu porządnej książki adresowej w komputerze. Moje pojawiło się prawie 20 lat temu, co w owym czasie było niemalże takim dziwactwem, jak dziś chodzenie w okularach Google.
Dziennikarstwo i własna książka telefoniczna splątały się ze sobą węzłem mocnym i pogmatwanym jak gordyjski. Bez siatki kontaktów żurnalista jest tyle wart, co komputer bez Internetu.
Kiedy raczkowałem jako dziennikarz, razem z liczbą opublikowanych tekstów rosła lista moich kontaktów. Najcenniejszym narzędziem stał się papierowy kalendarz, dzięki któremu wiedziałem, że następnego dnia znowu mam za dużo pracy. A na końcu owego organizera notowałem adresy, numery telefonów, a nawet prehistorycznych pagerów.
Niestety, ponieważ był to papierowy kalendarz - i nawet nie żaden ekskluzywny Moleskine, tylko siermiężny wyrób krajowego przemysłu - należało wszystkie te namiary co roku przepisywać. Co sprytniejsi kupowali kalendarze z osobnym wkładem na adresy, który przekładali do nowego kalendarza, a najmądrzejsi posiadali wielkie zeszyty, służące wyłącznie notowaniu kontaktów. I te starczały im na całe dziesięciolecia pracy twórczej. Po takim wielkim zeszycie można było poznać klasę dziennikarza - moja szefowa miała chyba ze dwa, o rozmiarze A3. Ponieważ jednak jestem fatalistą, uważałem, że te notatniki muszą pewnego dnia spłonąć, utonąć albo chociaż zaginąć.
W moim przypadku to ostatnie było niemal pewne - gubiłem wszystko co było mniejsze od samochodu. Wszelkie wizytówki i karteczki z zanotowanym namiarami wsysała moja prywatna czarna dziura. Groziło mi więc, że nigdy nie zostanę dobrym dziennikarzem, ale ze względu na wykształcenie - obrzydliwie dużo zarabiającym prawnikiem.
Na szczęście - przynajmniej dla mnie, a czytelnicy mają prawo do odmiennego zdania - pojawiły się komputery. I wizjonerzy, czyli bardziej technicznie usposobieni koledzy, zaczęli zapisywać swoje książki telefoniczne w plikach worda. Po prostu jako tekst. Metoda równie elegancka, jak wyprawa na przyjęcie w gumofilcach.
Ja zacząłem z grubiej rury - od programu Fox Pro. To tak zwana relacyjna baza danych. Albo też baza księżycowa „Alfa”, znana z serialu „Kosmos 1999”.
Outlooka jeszcze - ani niczego podobnego - nie było. A przynajmniej ja o niczym takim nie słyszałem. Tu dodam, że zapytać wujka Google też się nie dało, bo jeszcze nie przyszedł na świat. Ludzie mieszkali w jaskiniach i telewizję oglądali przy płonących pochodniach.
Widziałem już jednak książki telefoniczne zrobione przy wykorzystaniu Fox Pro. Miały fantastyczną zaletę - bazę danych dawało się podejrzeć naciśnięciem jednego klawisza, o ile tylko używało się zainstalowanego na DOS-ie programu Norton Commander. A bez niego pewnie komputery nie trafiłyby pod rodzime strzechy, bo nadal wymagałyby znajomości ortografii i to na dokładkę angielskiej.
Sięgam teraz na półkę po książkę „Fox Pro 2.6 dla Windows dla opornych”. Dzięki niej wiem, że minęło prawie 20 lat - wydano ją w 1994 r. - od kiedy posługuję się komputerowym spisem moich kontaktów. Nawiasem mówiąc w amerykańskim oryginale ta seria nosiła tytuł „… for Dummies", ale chyba narodowa duma obroniła nas przed zbyt dosłownym tłumaczeniem. Później zmienił się w Polsce na „… dla bystrzaków”. Co bezwzględnie dowodzi, że informatycznie jesteśmy bardziej rozwinięci, niż Amerykanie. Albo przynajmniej tak uważamy.
Książkę przeczytałem w jedną noc. Otworzyła przede mną nowy świat. I to wcale nie za sprawą tego, że zakochałem się w relacyjnych bazach danych. Temat wydawał mi się śmiertelnie nudny i trudny, a po książkę sięgnąłem tylko dlatego, że nie miałem innego wyjścia - skądś musiałem zaczerpnąć wiedzę. Jednak podręcznik okazał się dla mnie równie pasjonujący, jak powieści sensacyjne Roberta Ludluma. Serio. Zrozumiałem, że są na świecie tacy dziwni ludzie, którzy potrafią o komputerach i technice pisać ciekawie.
„Bip, bip, bip, bip - to dzwoni Alarm Decyzji i wywołuje Twe nazwisko - czytałem jako polski oporny a nie jakiś amerykański dummies. - Nadszedł czas, by dokonać pierwszego wyboru dnia danych, komputerowego ekwiwalentu pierwszego poprawnego porannego odróżnienia pasty do zębów od tubki z kremem do pięt”.
Potem przez wiele lat miałem prawdopodobnie obsesję na tle różnych książek adresowych. Używałem zegarka, w którym można było zapisać aż 20 numerów! Miałem notatnik elektroniczny firmy Casio, w którym kiedyś moja żona naciskając trzy guziki wykasowała kilkaset numerów. Urządzenie co prawda można było zsynchronizować z komputerem, ale nie uczyniłem tego z jednego powodu, a właściwie przewodu - kabel kosztował połowę ceny organizera.
Dziś komputerowa - czy też smartfonowa - książka telefoniczna wydaje się czymś tak oczywistym, jak podwyżka cen paliwa. Ale na jej przykładzie widać znakomicie, jak elektronika z roku na rok stawała się coraz bardziej przyjazna. Kiedy pierwszy raz przenosiłem moją książkę telefoniczną z DOS-a na Windows, zajęło mi to z miesiąc. Po drodze poginęły niektóre pola. Mnóstwo było zachodu z polskimi znakami, które zamieniły się w przeróżne krzaczki, z porzeczkami albo agrestem. Trzeba było kombinować, jak je wszystkie na raz zmienić, a nie ręcznie w każdym miejscu. Szczerze mówiąc wymyślanie metody, eksperymentowanie, zajęło więcej czasu, niż manualne skorygowanie. Ale niektórzy ludzie wolą wejść na górę, niż wjechać kolejką, bo satysfakcja jest większa. Albo przynajmniej cena niższa.
Kolejne migracje z moją cyfrową książką telefoniczną między Palmem, Windows Mobile, Symbianem, trwały coraz krócej. A kiedy ostatnio ponad wszelkie granice zirytowała mnie „chmura” Apple, przeniesienie kontaktów na Google zajęło kilka minut.
Być może cyfrowa książka telefoniczna, którą zawsze mamy ze sobą w „komórce”, zmieniła nawet nasz sposób myślenia. Niedawno jeszcze, w czasach przed-„komórkowych”, te najważniejsze numery - do domu czy pracy - po prostu się zapamiętywało. Od kiedy świat opanowały telefony komórkowe zdarza się, że ktoś nie potrafi podać numeru do żony, bo mu się „komórka” wyładowała.
Prawdopodobnie właśnie od momentu pojawienia się telefonów komórkowych pamięć ludzka zaczęła działać inaczej. Przestała trenować zapamiętywanie ciągów liczb. Być może z tego powodu w następnym pokoleniu będzie mniej matematyków.
Piszę dziś o mojej komputerowej książce telefonicznej z wielką czułością, bo to dla mnie przykład, jak coś prozaicznego potrafi wpłynąć na całe życie prawie tak, jak wynalezienie lodówki. Korzystając z cyfrowego organizera zaoszczędziłem sobie dziesiątek godzin furii, podczas których poszukiwałbym namiarów zapisanych na różnych karteczkach czy w papierowych kalendarzach sprzed kilku lat. Bo tylko dzięki bitom potrafię szybko odnaleźć namiar do osoby, z którą rozmawiałem dawno temu.
Ale wciąż mam wrażenie, że cyfrowego organizera doskonałego szukamy jak świętego Graala. Stąd te dziesiątki różnych programów GTD, które mają uporządkować nasze życie. Setki pomysłów, jak poradzić sobie z nadmiarem maili. Mamy już nawet kalendarze, które przypominają o złożeniu życzeń wszystkim tym ludziom, których nigdy nie zobaczymy na oczy, bo są naszymi znajomymi na Facebooku. Jakby po prostu nie wystarczyło to wszystko rzucić w diabły i wyjechać w Bieszczady czy też na inne Hawaje.
źródło grafik: sxc.hu
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN