Po tym co zobaczyłam w USA uwielbiam polskich operatorów!
Lubimy ponarzekać sobie na naszych rodzimych operatorów. Jednak po powrocie z CES-a kolejny raz doceniam to, w jaki sposób działa u nas rynek komórkowy.
Masz w Polsce potrzebę posiadania na szybko drugiego numeru? Chcesz kartę SIM do przesyłu danych? Idziesz do sklepu i kupujesz prepaida - sama robię to dosyć często. Za kilkanaście złotych w kiosku czy w pierwszym lepszym sklepie dostaję ładnie zapakowaną kartę prepaid, którą wkładam do telefonu, wykonuję pierwsze połączenie i mam aktywny numer. Najczęściej od razu aktywuję pakiet danych kodem, który dołączony jest na instrukcji do karty.
Gdy wyczerpie się pakiet lub gdy zużyję wszystkie środki, mogę doładować konto w kioskach, sklepach, przez internet albo kupić nowego prepaida. Pakiety na takiej karcie może nie powalają, ale są przyzwoite, a obecność prepaidów z przeznaczeniem tylko do internetu bardzo ułatwia sprawę.
Wybierając się na targi CES w Las Vegas postanowiłam kupić prepaida, by mieć tam dostęp do internetu. W Europie zazwyczaj aktywuję jakieś bonusowe pakiety roamingowe, które mam w zamian za opłacanie rachunków, w Stanach Zjednoczonych stawki za roaming są jednak ogromnie wysokie.
Zaczęłam poszukiwania amerykańskiej karty SIM na lotnisku w Nowym Jorku, gdzie miałam przesiadkę. W sklepie z elektroniką mają zazwyczaj prepaidy - tak powiedział mi pan z obsługi - ale aktualnie zabrakło, poza tym są to oferty typowo voice i sms, bez pakietu danych. Skierował mnie do automatu z kartami, jednak tam również nie było kart z możliwością aktywowania mobilnego internetu. Usłyszałam, że skoro lecę do Las Vegas to tam powinnam kupić kartę bez problemów.
No to spróbowałam, lecz tam ta sama historia - w hotelu tylko voice+sms, obsługa mówi, żebym wybrała się do salonu operatora i tam dostanę to, czego szukam. Wybrałam się więc... i jeśli czasem denerwujecie się, że obsługa w salonie operatora jest zbyt powolna, to lepiej nie próbujcie załatwiać czegoś w AT&T.
Nic to, że w kolejce stało 5 osób, a obsługiwało je 3 konsultantów. Nie przeszkodziło dwóm z nich odejść sobie ot tak po prostu i zostawić rozładowanie kolejki jednemu konsultantowi, który na dodatek obsługiwał każdego niemiłosiernie długo. Gdy w końcu nadeszła moja kolej, okazało się, że kupno prepaida z pakietem danych oprócz tego, że jest drogie, to zajmuje niemiłosiernie dużo czasu.
Pan konsultant na moje jasne życzenie o prepaida z jak największą paczką danych przedstawił mi ofertę: 50 dolarów na start z aktywowanym 1GB danych, 200 z hakiem minut i jakieś smsy. Nie ma większych pakietów. Gdy limity zostaną wyczerpane, mogę kupić kolejny gigabajt za 25 dolarów.
W desperacji wybrałam tę ofertę - sprawdziłabym jeszcze w T-Mobile, ale ich salon znajdował się na totalnym odludziu. Konsultant AT&T rozpoczął więc proces sprzedaży. Na początku zniknął gdzieś na zapleczu na kilka minut, po czym wrócił z wymiętą kartką z wydrukowanymi danymi APN i jakimiś notatkami z boku. Zapytał, czy sobie poradzę, a na moją odpowiedź, że tak, znów zniknął na kilka minut i wrócił z kartą SIM. Taką zwykłą bez pudełka, tylko karta do odłamania. Potem zaczął grzebać w systemie, by aktywować pakiet danych. Trwało to ze 2 minuty. Zapłaciłam, kazał jeszcze poczekać na kolejny papierek z numerem telefonu i danymi SIM.
Ale tu wszystko skomplikwane, chcę kupić tylko prepaida. W Polsce to wygląda tak: idzie się do pierwszego lepszego sklepu, kupuje kartę, wkłada do telefonu i używa
- komentuję mimo woli.
No co zrobić, jesteśmy w Ameryce, lubimy tu sobie komplikować wszystko
- mówi konsultant z rozbrajającą szczerością.
Po około 20 minutach miałam prepaida z gigabajtem danych za 50 dolarów - zasięg tragiczny, niby HSPA, a prędkościami czasem równe polskiemu EDGE’owi.
Zresztą nie tylko kupienie prepaida jest problematyczne. WiFi to też luksus. W Polsce wciąż wszędzie można natknąć się na otwarte sieci. Kawiarnie, sieci fastfoodów, czy nawet projekty internetu miejskiego - otwarte WiFi są w wielu miejscach. Na lotnisku we Wrocławiu oprócz tego, że jeden z banków sponsoruje hot-spota, to jeszcze skorzystać można z internetu miejskiego właśnie. Na rynkach, pasażach, w galeriach czy innych tłumnych miejscach zazwyczaj da się znaleźć otwartą sieć.
Za granicą takiego trendu nigdy nie było i chcąc dostępu do sieci trzeba płacić. 5 euro za 30 minut, za godzinę, 5 dolarów za godzinę, 15 a dobę - ceny są różne. Rezerwując nocleg w tanim motelu w Polsce dostaję dostęp do WiFi w cenie noclegu. Śpiąc w lepszym czy gorszym hotelu za granicą, ceny za dostęp do WiFi często przewyższają cenę owego taniego noclegu w Polsce.
Rozumiem ograniczenia, rozumiem koszty utrzymania infrastruktury, jednak zawsze z ulgą wracam do Polski, gdzie nie martwię się limitami danych w swojej ofercie, gdzie nawet jeśli zgubię swoją kartę SIM, to w ciągu 5 minut mogę mieć następną i gdzie awaryjnie zawsze znajdę w centrach miast jakieś otwarte WiFi.
Martwi mnie tylko, że ów “zachodni” trend pełen ograniczeń przychodzi także do nas. Pojawiały już się zakusy na wprowadzenie konieczności legitymowania się przy kupnie prepaidów. Coraz więcej miejsc typu kawiarnie czy restauracje życzy sobie dodatkowych opłat za dostęp do sieci. Oby jednak nie postępowało to szybko.