REKLAMA

Szanuję Zbigniewa Hołdysa

holdys
REKLAMA

Nie jest to może szczególnie istotna wiadomość, która odmieni losy technologii, polskiego internetu czy wreszcie Spider’s Web. Mimo wszystko jednak Zbigniew Hołdys mi zaimponował, a piszę o tym, ponieważ bardzo powoli wychodzi z wielkiego dołka czarnego PR-u, który na początku roku zgotowali mu internauci. Mam nadzieję, że tym tekstem trochę ten proces przyspieszę.

Zbigniew Hołdys przez dłuuugie lata był, jeśli nie pierwszym, to jednym z pierwszych „wielkich polskiego internetu”. Jak jeden mąż wszystkim imponowało, że rozpoznawalny muzyk na przełomie XX i XXI wieku zgłębia meandry sieci, płytę nie bez powodu nazywa Holdys.com, jego syn tworzy największą witrynę o Harrym Potterze w kraju, a z czasem artysta zaczyna się udzielać na blipie, twitterze i kilku innych społecznościowych cudach. Co więcej, bez patosu, bez poczucia wyższości – tak normalnie. Dla wielu była to sytuacja precedensowa, niektórzy wieścili, że wkrótce tak będziemy się komunikowali z każdą gwiazdą, pokolenie czterdziestolatków+ swoją przygodę z siecią zaczynało czasem od lektury Hołdysa. Dla samego muzyka może przypadkiem, może nie niewątpliwie miało to liczne korzyści, dzięki mocnym opiniom prezentowanym w sieci stał się ulubieńcem i ekspertem mediów w tematach wszelakich.

Trzeba jednak przyznać, że często, dość konsekwentnie, w obszarze zagadnienia praw autorskich – między innymi podczas luźnego spotkania z Premierem Donaldem Tuskiem, które z wypiekami na twarzy w „Drugim śniadaniu Mistrzów” niemal cała Polska śledziła z wypiekami. Hołdys był też jednym z bardzo nielicznych orędowników ustawy ACTA, przeciwko której na ulice wyszły tysiące ludzi w całym kraju i Europie.

Przeciwko której lub też raczej przeciwko „wyobrażeniu”, które w skróconej wersji podawano na kwejku i facebooku. Nie mam wątpliwości co do tego, że ACTA była ustawą złą, ale ze względu na liczne naruszenia prywatności, a nie – najkrócej mówiąc – „zakazu torrentów”, a przeciwko czemu – zdawać się mogło – najczęściej protestowali internauci. Jako, że ustawa (całe szczęście) w obecnym kształcie (bo wiadomo, że to nie koniec) upadła, nie chcę się już wdawać w głębszą dyskusję na temat praw autorskich. Zwłaszcza, że jest to grunt niebezpieczny, o czym przekonał się Zbigniew Hołdys właśnie, wznosząc się na szczyt bezczelności, jako autor pragnąc nawet nie tyle decydować, co – póki co – wypowiedzieć się na temat statusu prawnego dalszych losów swojego dzieła.

Od miłości do nienawiści jest często krótko, ale dystans ten w internecie skraca się w sposób wręcz nieprzyzwoity. „Człowiek wśród celebrytów”, „legenda polskiego rocka”, „ziomek z Twittera” szybko wylądował na samym dnie drabiny społecznej, niżej chyba nawet od samego Rządu. Gardzili nim znani blogerzy, gardziły nim tłumy anonimowych internautów, przedsiębiorczy facebookowicze zbierali profity z obrażających Hołdysa stron, a mniej przedsiębiorczy wchodzili na jego profil, obrzucali błotem i pełni oburzenia lamentowali na cenzorskie zapędy administratora.

Nigdy nie kryłem się z teorią, że większość internetu stanowią idioci. Nie są to zresztą moje indywidualne spostrzeżenia, samozachowawczo zasłonię się tu trochę wybitnym Stanisławem Lemem. Nie jest to specyfika tego medium, tylko całego społeczeństwa, a pewnie i ludzkości. Jednak za sprawą właśnie internetu głupota jest bardziej zauważalna, ogólnodostępna, co gorsza – są momenty, kiedy potrafi się organizować.

Patrzyłem na to ze zdziwieniem, a mój szacunek do Hołdysa rósł. Nie zrozumcie mnie źle – nie znam Pana Hołdysa, jego muzyka to niemal zupełnie nie moja epoka (kojarzę tylko utwór „Stalker”), nie śledzę przesadnie aktywnie jego poczynań w mediach społecznościowych czy na estradzie. Ale podobało mi się to, że w gronie kompletnie nieuświadomionych prawnie muzyków wiedział o kulisach swojej pracy „nieco więcej”, że miał jaja żeby walczyć o swoje prawa, po wybuchu afery z ACTA nadal miał odwagę bronić swoich poglądów – jakkolwiek niepopularnych, ale wciąż przecież miał do nich prawo. Nie załamał się wreszcie w obliczu gigantycznej krucjaty atakującej go w sieci, choć wielu w tym czasie „zmieniało zdanie” lub tłumaczyło na opak sens swoich wcześniejszych słów.

W internecie jest dużo „syfu”. „Syf” jest swawolny i boi się kontroli, bo dla niektórych mogłoby to oznaczać wyrok śmierci. Ten sam „syf” jako jedna z grup walczących z ACTA w ramach wolności, zabronił artyście przedstawienia swoich opinii, a następnie wypowiedział mu wojnę. Wojnę, którą Hołdys przetrwał, przeżył, a teraz powoli odbudowuje straty.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-03-27T18:42:43+01:00
Aktualizacja: 2025-03-27T14:54:23+01:00
Aktualizacja: 2025-03-27T14:46:30+01:00
Aktualizacja: 2025-03-27T09:39:05+01:00
Aktualizacja: 2025-03-27T06:03:00+01:00
Aktualizacja: 2025-03-26T16:33:07+01:00
Aktualizacja: 2025-03-26T14:37:09+01:00
Aktualizacja: 2025-03-26T12:27:29+01:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA