REKLAMA

4G, geolokalizacja, tysiąc bajerów. Nie lepiej zwolnić i mieć lepszą baterię?

19.03.2012 19.55
4G, geolokalizacja, tysiąc bajerów. Nie lepiej zwolnić i mieć lepszą baterię?
REKLAMA
REKLAMA

Po konferencji SXSW w Austin w Teksasie anglojęzyczni blogerzy doszli w końcu do pewnego, jakże odkrywczego wniosku – baterie w smartfonach są niezbyt dobre! Teksty na ten temat popełnili chyba wszyscy “wielcy”, poczynając od MG Sieglera a na dziennikarzach z Bussiness Insidera kończąc. Dostaje się producentom, którzy do smartfonów pakują coraz więcej funkcji, stawiają na smukłą sylwetkę, zamiast na pojemność baterii, rzucają się na LTE, które pożera baterię w zastraszającym tempie… I chociaż to “przebudzenie” jest lekko zabawne (jakby nagle, z dnia na dzień, baterie stały się słabe), to może w końcu skłoni producentów do mocniejszych starań zaradzenia problemowi.

Nie wiadomo do końca, czy to problem, czy po prostu cecha smartfonów. Jesteśmy nauczeni patrzeć na smartfony przez pryzmat doświadczeń ze zwykłymi ficzerfonami, które bez problemu potrafiły wytrzymać kilka, a nawet kilkanaście dni. Jaka jest różnica między ficzerfonem a smartfonem każdy chyba wie – na tym pierwszym nie skorzystamy ze sklepu z aplikacjami, nie użyjemy rozbudowanych funkcji internetowych, nie skorzystamy z aplikacji związanych z geolokalizacją. Ficzerfon jest do dzwonienia i wysyłania wiadomości tekstowych, i chociaż od lat pojawiają się różne bardziej rozbudowane ficzerfony, to od smartfonów wciąż dzieli je przepaść.

Jeśli patrzeć na smartfony pod tym kątem, to konieczność ładowania ich codziennie nie wydaje się już taka zła. W końcu w kieszeniach nosimy komputery, które mocą przewyższają często maszyny sprzed kilku lat, na których przecież wykonywaliśmy bardzo zaawansowane czynności, a o tym, by działały na baterii cały dzień nie mieliśmy nawet co marzyć.

Jednak dużo racji jest też w tym, że producenci rozwijają mnóstwo funkcji, aplikacje korzystają z zaawansowanych możliwości, a operatorzy udostępniają nowe, szybkie standardy przesyłu danych, które drenują baterie w zastraszającym tempie. Warto zastanowić się, czy to nam naprawdę potrzebne?

Geolokalizacja w końcu “zaskoczyła” i stała się powszechnie wykorzystywaną funkcją wielu nowych aplikacji. Czytniki, aplikacje do zakupów grupowych, notatki, klienty sieci społecznościowych, aparat fotograficzny… Wszystko to często domyślnie wykorzystuje GPS-a jako działanie w tle, znacząco wpływając na długość działania urządzenia na baterii. Nowe, potencjalnie hitowe startupy typu Highlight, który informuje o obecności w pobliżu użytkowników z na przykład podobnymi zainteresowaniami, czy aplikacje to-do przypominające o wykonaniu czynności, gdy przebywamy obok miejsca, w którym mieliśmy ową czynność wykonać, są tego doskonałym przykładem – muszą nieustannie działać w tle i sprawdzać lokalizację użytkownika. Zresztą aplikacje działające w tle też negatywnie wpływają na baterię, dlatego producenci systemów mobilnych próbują ograniczać je maksymalnie i wciąż dopracowują optymalne zużycie zasobów smartfona po zminimalizowaniu aplikacji.

To nie wszystko. Kto miał okazję dłużej przebywać poza miastem, gdzie zasięg sieci jest zazwyczaj maksymalny, ten wie, jak zasięg wpływa na baterię. Zasada jest prosta – im dalej od nadajnika operatora, tym większe zużycie baterii. Dodatkowo 3G i 3,5G jest bardziej bateriożerne, niż EDGE, a gdy na dodatek smartfon znajduje się na skraju zasięgu obu tych technologii i musi przełączać się między nimi, to dla baterii już najgorsza sytuacja z możliwych. Mieszkam w takim miejscu i często by oszczędzić baterię blokuję 3G i zostawiam jedynie EDGE, co pozytywnie wypływa na baterię.

I właśnie to jest jedną z najbardziej komentowanych ostatnio rzeczy – czy potrzebujemy 4G w telefonach? Na EDGE spokojnie dostaję powiadomienia o mailach, z sieci społecznościowych, nawet wczytanie mobilnych wersji stron nie zajmuje specjalnie dużo czasu. A to przecież tylko 2G. Śmiem twierdzić, że HSDPA z prędkością 3,6 Mb/s, czy 7,2 Mb/s z dobrym zasięgiem to prędkość wystarczająca 99% dzisiejszych użytkowników smartfonów. Smartfonów, na których z racji rozmiarów i ograniczenia systemów wykonujemy bardzo proste czynności, typu właśnie obsługa poczty, przeglądanie stron, oglądanie wideo, czy wysyłanie plików do innych użytkowników lub chmury. Jeśli mamy pakiety internetowe, to nie liczone w setkach gigabajtów, a megabajtów, bo to właśnie pasuje do specyfiki używania smartfonu – wciąż jako dodatkowego urządzenia, które dodatkowo w domu, czy w pracy podłączamy do WiFi, bo jest taniej i nie zjada tak baterii.

No i tutaj wkracza 4G. Prędkości przesyłu danych w tej technologii na papierze mają sięgać nawet kilkudziesięciu megabitów na sekundę. Po co? Do szybszego przeglądania poczty, czy internetu? Oprócz prędkości liczy się także czas odpowiedzi serwera, a poza tym sama przeglądarka. Idę o zakład, że użytkownicy polskiego LTE od Cyfrowego Polsatu na urządzeniach mobilnych nie odczuwają tak dużej różnicy wobec 3,5G jaką odczuć mogą używający tych technologii na komputerach za pośrednictwem modemu.

No, ale przecież liczy się dobry marketing i chwalenie się coraz większymi liczbami na prawo i lewo. iPad z 4G (nie działającym w Polsce), Galaxy Tab z 4G, coraz więcej smartfonów, na razie w Stanach, obsługujących 4G… A użytkownicy woleliby nie mieć 4G, ale za to dłużej trzymającą baterię.

Na szczęście niektórzy producenci zaczynają planować oferowanie smartfonów może nie najsmuklejszych, ale za to z pojemniejszymi bateriami. Zaczynają też implementować 4G gdzie tylko się da, ale mówiąc szczerze, to mam nadzieję, że odbije im się to marketingową czkawką, gdy telefon nie będzie potrafił wytrzymać 10 godzin zwykłego, niezbyt obciążającego użytkowania na domyślnych (czyli z niezabokowaną siecią 4G) ustawieniach. Może wtedy przebudzą się już całkowicie.

REKLAMA
REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA