REKLAMA

Wizja cenzury internetu bliższa dzięki WikiLeaks

02.12.2010 10.04
Wizja cenzury internetu bliższa dzięki WikiLeaks
REKLAMA
REKLAMA

Znaczenie informacji przekazywanej przez internet w ostatnich dniach zyskuje na wartości. Wyciek WikiLeaks przeanalizowano w mediach z każdej możliwej strony. Przeczytać i usłyszeć można o rewolucji, przeniesieniu środka ciężkości z tradycyjnych dróg przekazu na sieć. Ogólnie wszechogarniająca cyfryzacja. Ale WikiLeaks wywołało także burzę na temat kontroli internetu – czy czeka nas cenzura?

W gąszczu tych wydarzeń dosyć małym echem odbiła się informacja o zablokowaniu przez ICANN (prywatna, amerykańska firma non-profit przydzielająca „nazwy i numery” w internecie na całym świecie) 70 domen na poziomie DNS. Nie byłoby w tym nic nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wszystkie blokady odbyły się na wniosek rządu Stanów Zjednoczonych, gdzie sam ICANN ma siedzibę, a właściciele stron często nie zostali nawet poinformowani o popełnieniu przestępstwa i uprzedzeni o likwidacji domeny. Strony te zostały zablokowane nie tylko w USA, ale też na całym świecie.

Jak to się ma do WikiLeaks? Na informację o posiadaniu tajnych i poufnych danych, amerykański rząd wzywał do zrezygnowania z publikacji i załatwieniu sprawy polubownie. Po publikacji, Tom Flanagan, doradca premiera Kanady oraz inni politycy mówią o egzekucji dla Juliana Assange – redaktora naczelnego i rzecznika prasowego WikiLeaks. Sam Assange poszukiwany jest listem gończym za gwałt, który nie wiadomo, czy naprawdę miał miejsce. Nie tylko Stany Zjednoczone czy Kanada uważają działalność WikiLeaks za złą – w Chinach nie da się już wejść na strony tego serwisu. Podobno zabezpieczenia są wyjątkowo mocne, nawet jak na Chiny.

Cały czas w mediach głośno o tym, że teraz nie ma już praktycznie żadnych tajemnic, parafrazując Gombrowicza – internet potęgą informacji jest – i że wszystko odwróciło się do góry nogami. Spójrzmy na to z innej strony – czy genialne źródło informacji wszechwiedzącej może zostać zablokowane z dnia na dzień? ICANN udowadnia, że tak i nie jest to wcale skomplikowana operacja. A teraz kluczowe pytanie – skąd biorą się informacje w sieci?

Informacje w sieci nie pojawiają się samoistnie. Zaistnieć musi tu jeszcze czynnik ludzki, który, jak wiadomo, jest zazwyczaj najsłabszym ogniwem. WikiLeaks nie weszło w posiadanie tajnych dokumentów ot tak, nie znalazło ich również w internecie. Przed publikacją ktoś musiał dostarczyć dane, wynieść je z miejsc pracy i złamać przepisy o poufności. My sami, świadomie lub nie, umieszczamy mnóstwo informacji na wiele tematów. Kto, jak i kiedy je wykorzysta jest już raczej wypadkową wielu innych czynników.

Oprócz zamieszczenia informacji, do jej rozprzestrzenienia jeszcze kawałek drogi, ktoś musi polubić ją na Facebooku, ktoś inny zauważyć i przekazać dalej. Owszem, usunięcie danych z sieci jest o wiele trudniejsze niż ich zamieszczenie, ale rozpowszechnienie ich nie jest wcale taką prostą sprawą. Internet obejmują już regulacje prawne jak każdą inną dziedzinę życia, więc nie jest to wolna amerykanka typu „każdy publikuje, co mu się żywnie podoba”.

I na dodatek ostatnie poczynania ICANN czy Chin przeczą idei nieprzerwanego i niecenzurowanego nurtu wiadomości. Skoro na byle wniosek rządu amerykańskiego jedna, jedyna firma blokuje strony na poziomie światowym to dlaczego nie pokusić się o stwierdzenie, że ostatnie kontrowersje wokół WikiLeaks w dłuższej perspektywie mogą doprowadzić do wzmożonej kontroli internetu i wręcz jego cenzury?

REKLAMA
REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA