Nie wyklikasz miłości. Dlaczego randkowanie w sieci tak często kończy się rozczarowaniem?

Serca biją szybciej, palce scrollują, emocje eksplodują. Ale gdy ekran gaśnie, zostaje tylko echo rozmów, które nigdy nie przerodziły się w coś realnego. Ten reportaż to opowieść o uczuciach bez dotyku i relacjach, które nie przeszły próby ciała, realności. Próby prawdy.

Nie wyklikasz miłości. Dlaczego randkowanie w sieci tak często kończy się rozczarowaniem?

Przesuwasz palcem w lewo albo w prawo. Mechanizm aplikacji randkowych jest bajecznie prosty, aż grzech nie spróbować. Pokusa jest wielka, nadzieja ogromna.

Zosia miała 34 lata i była weteranką aplikacji. Po wielu złych doświadczeniach, o których nie chce opowiadać, zrobiła sobie przerwę. Natomiast, kiedy odszedł jej 15-letni piesek corgi, miała w sobie wielką czarną dziurę. Chciała ją czymś wypełnić. 

– Wiedziałam, że w takim stanie łatwo jest stracić czujność i zignorować sygnały ostrzegawcze – wspomina Zosia.

Mimo to ponownie zainstalowała Tindera i zaczęła przeglądać facetów (bo to właśnie raczej przeglądanie niż poznawanie). Gdy zobaczyła zdjęcie 34-letniego Ezry, od razu przesunęła palcem w prawo.

– Miał krótki opis na profilu, ale szczerze mówiąc, zmatchowałam się z nim głównie dlatego, że był po prostu fizycznie bardzo atrakcyjny – opowiada.

Od razu zaczęli wymieniać się wiadomościami. Przenieśli się na WhatsAppa, co jest powszechną praktyką osób korzystających z aplikacji randkowych.

– Byłam podekscytowana, że ktoś tak przystojny się do mnie odzywa – mówi Zosia i od razu zaznacza, że ma niską samoocenę, przez którą zazwyczaj nastawia się na to, że to ona może być rozczarowaniem, a nie ta druga osoba. 

Zosia spodziewała się, że niebawem zostanie zghostowana. Natomiast mężczyzna, jakby jej na przekór, pisał dalej. 

– Okazało się, że Ezra też miał corgiego! To nie mógł być przypadek, jakby wszechświat pociągnął za swoje sznurki i przysłał mi pięknego Żyda z psem idealnym – wspomina moja rozmówczyni. 

Pisali codziennie, wysyłali sobie zdjęcia, żadnych nagich (tzw. nudesów) czy zdjęć genitaliów (tzw. dickpiców), tylko zwykłe codzienne sytuacje i zdarzenia. Wieczorami gadali na FaceTimie jak starzy znajomi. Na kamerce widziała jego mieszkanie, samochód, ulice w Tel Awiwie. Obserwowali się na Instagramie, tak jak wiele osób, które zaczynają randkować i które chcą sprawdzić, czy druga osoba faktycznie istnieje i nie ma ukrytych zamiarów. W końcu społecznościówki dają też minimalny wgląd w życie prywatnie. Albo mówiąc wprost: w te elementy prywatności, które chcemy pokazać. 

Ezra bardzo szybko Zosię “zbombardował miłością”.

– Stosował klasyczny love bombing, czyli używał wielkich słów, mówił, że się mną zauroczył, prawił wiele komplementów – wspomina moja rozmówczyni. 

– Mówił mi, że czuje, że jest między nami jakaś wyjątkowa więź, że coś nas połączyło – wspomina. 

Z jednej strony zainteresowanie Ezry było pozytywną zmianą w singielskim życiu Zofii. Z drugiej kobieta miewała chwilowe wątpliwości. Jak sama przyznaje, "był przystojny, miał fajną pracę, którą lubił, był samodzielny, zabawny, szukał kogoś na stałe".

Zbyt piękne, żeby było prawdziwe.

W złości na samą siebie uznała, że jej wątpliwości to autosabotaż wywołany złymi doświadczeniami na Tinderze, takimi jak permanentny ghosting, wysyłanie nieproszonych dickpiców, a także nieudanymi randkami, podczas których kolesie mówili głównie o sobie.

Nie miała nic do stracenia, przecież emocjonalnie nie inwestowała wiele. 

Ezra zaproponował spotkanie. 

– Akurat firma wysłała go do Warszawy – mówi Zosia. – Gdy sprawdziłam daty, nie mogłam uwierzyć. Dzień wcześniej miałam zaplanowaną delegację w stolicy. Wyobrażasz sobie taki zbieg okoliczności?!

Utwierdziła się w przekonaniu, że ich match to faktycznie przeznaczenie. Napisała: "Can’t wait!".

Niby związek

Monika poznała Brendona na Tinderze pięć lat temu, tuż przed przeprowadzką z Warszawy do Berlina. Ona miała 47, on 30 lat. Był w Polsce przelotem. Właśnie wracał do siebie, do Nowego Jorku. 

Szybko olali Tindera i zaczęli pisać na Instagramie. Od samego początku ich intensywna korespondencja miała charakter erotyczny. Wymieniali się nudesami.

– Brendon miał pod ręką biblioteczkę nagiego materiału stworzonego na każdą okazję. Zachowany dobry kąt, zawsze najlepsze ujęcie. Gdy go pytałam: "Co teraz robisz?" – zawsze dostawałam dickpica, jakby niczego innego nie robił, tylko myślał o seksie ze mną – opowiada Monika.. 

Penis należy do Brendona. Na zdjęciu zazwyczaj widoczna jest również jego twarz. 

Monika uważa, że jej "dobry kumpel", jak nazywa Amerykanina, skoncentrowany jest na zaspokojeniu swojej narcystycznej potrzeby udowodnienia, iż jest seksualnie atrakcyjnym facetem. A ona z tym nie walczy, ponieważ jest to relacja oparta na obustronnej fantazji.

Początkowo jednak snuli wizje spotkania. Monika miała lecieć do Nowego Jorku, on wpaść do Berlina. Albo umawiali się "po drodze", w jednym z europejskich miast, gdzie mieli zrealizować którąś ze swoich fantazji. A było ich sporo: seks w pokoju hotelowym, nad jeziorem, na łonie natury, w miejscu publicznym. Do spotkanie jednak nigdy nie doszło, a moja rozmówczyni nie ma złudzeń, że to się ziści. 

– Mamy ze sobą fun, to nie jest melodramat. Nie wymagam fizycznej bliskości, dlatego też nie nazywam tej relacji w pełni erotyczną. To bardziej situationship, niby-związek – komentuje Monika. 

Nigdy nie spotkali się w realu. Wybrali wyobrażenia. Tkwią w nich do dziś. 

Serca biją szybciej, palce scrollują, emocje eksplodują. Ilustracja: Elenyska/ Shuttestock

"Syndrom supermarketu"

– Na Tinderze jest więcej CEO niż na LinkedInie –  żartuje seksuolog Andrzej Gryżewski. 

LinkedIn to portal zawodowy, na którym faktycznie można sprawdzić, gdzie ktoś pracuje i jakie ma stanowisko. Na Tinderze trudniej o weryfikację. Tam każdy może stworzyć sobie osobowość, jaką tylko chce. Gryżewski zauważa, że wielu mężczyzn przedstawia siebie jako właściciela firmy IT, menedżera wyższego szczebla, kłamią też na temat zarobków. Natomiast kobiety najczęściej zaniżają swój wiek. Dodają też zdjęcia sprzed lat.

– Motywacją do naszej bytności w aplikacjach randkowych jest potrzeba poprawienia sobie nastroju albo podrasowania swojego wizerunku w oczach obcych ludzi. Opowiadamy jakąś historię i patrzymy, na ile druga osoba łyka naszą lepszą wersję siebie – dodaje Gryżewski.

Skąd ta mistyfikacja? Boimy się, że jeśli pokażemy prawdę o sobie, zostaniemy odrzuceni. Seksuolog zwraca też uwagę na tzw. "syndrom supermarketu". Korzystając z aplikacji, przestajemy myśleć, że po drugiej stronie ekranu znajduje się człowiek, który ma uczucia. Zamiast tego widzimy "produkt".  

Osoba ma dostarczyć podniecenia, być zawsze gotowa na seksting i wysyłanie nagich zdjęć. Kiedy odmawia, tłumacząc się potrzebą zbudowania zaufania, może zostać np. zablokowana, kontakt może się nagle urwać. Przesuwamy palcem w poszukiwaniu kolejnego kandydata, kolejnej kandydatki. Idealny produkt się znajdzie.

Odrzucenie może aktywować najgłębiej skrywane lęki.

– Myślimy: pewnie źle wyglądam. Może jestem nudna? Może za mało seksowny? Może mam za gruby nos, za chude ręce, za mało ciekawe życie. Może po prostu nikt nigdy mnie nie pokocha – wylicza specjalista.

Według tegorocznego badania CBOS "Życie towarzyskie i uczuciowe młodych Polaków" co prawda mniej niż co dziesiąty ankietowany deklarował, że poznał osobę, z którą obecnie jest w związku, przez aplikację lub portal randkowy (9 proc.) czy też w inny sposób, ale również za pośrednictwem internetu (8 proc.). Natomiast gdyby traktować te odpowiedzi łącznie, byłoby to drugie najczęstsze wskazanie obok szkoły i studiów (17 proc.). Jednocześnie 35 proc. badanych szukało poważnych relacji. Co czwarta osoba była otwarta zarówno na poważny związek, jak i krótkie relacje (28 proc.), a zaledwie co pięćdziesiąta tylko na przelotne romanse (2 proc.). 

Wedle statystyk zebranych przez portal Roast Dating Tinder jest najczęściej pobieraną aplikacją randkową na świecie. 75 proc. użytkowników to mężczyźni. Średni wiek to 26 lat. 50% osób szuka poważnych związków. 30 proc. umawia się na seks, a 20 proc. na klasycznie rozumiane spotkanie.

Jak zatem, wybierając randkowanie przez aplikację, najszybciej zweryfikować intencje drugiej osoby?

– Moim pacjentom zalecam, żeby sprawdzali relację w realu – komentuje Gryżewski. – Jeśli rozmowa się klei, trwa już kilka godzin, zaproponujmy drugiej osobie kawę albo chociaż rozmowę na kamerce – wyjaśnia. 

Podczas spotkania wyciągamy metaforyczny wykrywacz kłamstw, ale też ujarzmiamy własną wyobraźnię i "nie zakochujemy się w opowieści”, ale jeśli już – to w człowieku z krwi i kości. W tym, jak wygląda, jak mówi, jak pachnie, jak formułuje zdania, jak się zachowuje.

Oczywiście nierzadkie są przypadki, gdy ktoś woli zostać w świecie wirtualnym. 

Niechęć do spotkania, jak wnioskuje Andrzej Gryżewski, może wynikać między innymi ze strachu przed urzeczywistnieniem własnej historii. Może to być szczególnie trudne dla osób, które powielają tzw. “schemat wadliwości”, czyli mają głębokie przekonanie, że coś z nimi jest nie tak.

Kronika erotycznych zmagań

Monika z Berlina zapewnia, że Instagram wystarczająco urealnia Brendana. Na reelsach uprawia sport, spotyka się z ludźmi, gotuje, jeździ na desce. Twierdzi, że mu wierzy, nie potrzebuje dodatkowych zapewnień. Poza tym ich relacja, za obopólną zgodą, jest otwarta. Zdarzają się więc randki z innymi osobami. Monika informuje, że w jej życiu jest Brendan. Ten robi to samo. 

– Kiedyś Brendan zapytał: "Czy mogę pokazać twoje zdjęcie mojej dziewczynie?"; "Czy mogę wysłać tobie jej zdjęcie?". Nie mam z tym problemu. On też nie – opowiada moja rozmówczyni. 

Zwierzył jej się ostatnio, że rozpoczął romans ze swoim przyjacielem, z którym znają się od 20 lat. Obaj ze zdziwieniem odkryli homoseksualną fascynację. Dlatego Monika lubi nazywać ich relację "kroniką erotycznych zmagań". 

– Sama obecnie randkuję z moim równolatkiem – mówi kobieta. – Opowiedziałam mu o Brendanie. Wtedy stwierdził, że też chciałby otrzymywać ode mnie nudesy. "Postaram się"– odpowiedziałam, ale nie jestem pewna, czy je wyślę. 

To dla niej wtórna czynność. Po co mężczyźnie zdjęcie, skoro ma ją "na żywo"? Według Moniki to "męskie stawianie sprawy", bo dużo facetów w aplikacjach randkowych zaczyna rozmowę od dickpica. 

– Wynika to nie tylko z narcystycznej potrzeby pokazania się i pochwalenia swoją seksualnością, ale też całej naszej fallocenrycznej kultury. Nie interesuje mnie to w kontekście znajomości erotycznej w realu – stwierdza kobieta.

Przez lata napięcie seksualne między Moniką a Brendanem nie znikło. W pewnej chwili Amerykanin zaczął nagrywać głosówki, co dla niej okazało się bardzo erotyczne. 

– Ma piękny głos. Przyjemnie się go słucha. Natomiast nigdy nie łączyliśmy się live. Jedynie obserwujemy swoje życia na Instagramie i komentujemy to i owo – dodaje.

"My darling, I love you, don’t worry"

Zosia przyznaje, że przez intensywną wymianę wiadomości na pewno "zbudowała w głowie opowieść" o Ezrze. Nie znikał, regularnie odpowiadał, nie miała powodu, aby wątpić. 

Po umówieniu się na spotkanie do Warszawy jechała z duszą na ramieniu. W głowie pojawiała się dobrze znana myśl: "To za piękne, aby było prawdziwe". Spotkali się w hotelu. Wcześniej skan paszportu i numer telefonu Ezry Zosia podała koleżance. Mężczyzna nie miał z tym problemu. 

– Okazał się bardzo otwartą osobą, bez żadnych barier, naturalny, ekstrawertyczny, pełen energii i pewności siebie, dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałam – opowiada kobieta.

Nie dawał żadnych sygnałów, że jest nią rozczarowany, a takiego scenariusza Zosia bała się najbardziej.

Spacerowali po Łazienkach, byli na kolacji, w końcu poszli do łóżka. Ezra mówił, że jest wspaniała, że są sobie przeznaczeni. 

Na drugi dzień Zofia zaczęła wypytywać go o życie prywatne.

– Był rozwiedziony i miał dzieci. Wcześniej mi tego nie powiedział – stwierdza moja rozmówczyni i dodaje, że wtedy po raz pierwszy mignęła jej czerwona lampka. 

Ezra przysiągł, że chciał jej to przekazać osobiście. Zosia kontynuuje: 

– Przystałam na to. Chociaż sama nie chcę mieć dzieci, uznałam, że ich posiadanie to nie koniec świata. Jesteśmy przecież po trzydziestce – tłumaczy. 

Proponował wyjazd do Paryża albo do Berlina. Jej spontaniczność sięgała najdalej Gdańska. Pojechali więc nad morze, gdzie spędzili wyśmienitą sobotę.

– Drugiego dnia atmosfera się zmieniła. Ni z tego, ni z owego powiedział, że musi wracać do Tel Awiwu. Byłam zaskoczona. Wcześniej mówił, że może nawet tydzień zostać w Polsce. Mieliśmy jechać do mnie, do Wrocławia – wspomina Zosia.

Pomogła mu kupić bilet na pociąg do Warszawy i przebukować samolot do Izraela. 

– Ryczałam, bo dotarło do mnie, że początkowa intuicja mnie jednak nie zawiodła – kontynuuje kobieta.

Ezra tylko się z niej śmiał, mówił, że przesadza i niczego jej nie obiecywał. Pojechał do Warszawy, a ona do Wrocławia. Zadzwonił. Słyszała, że jest w pociągu. Mówił, że się odezwie. Tymczasem Zosia nie mogła się pozbierać. 

Odezwał się po tygodniu, twierdząc, że był chory. Na kamerce faktycznie na takiego wyglądał. Kobieta wszystko mu wygarnęła.

–  Usłyszałam: "My darling, I love you, don’t worry" – wspomina i dodaje: – Innym razem zarzekał się, że wcale nie obiecał mi tygodnia w Polsce, że sobie to wymyślam – tłumaczy.

Zosia definitywnie ucięła kontakt. Długo nie randkowała.

Na Tinderze jest więcej CEO niż na LinkedInie. I jeszcze więcej kłamstw Ilustracja: Elenyska/ Shuttestock

Miłość z forum 

Ludzie poznają się nie tylko w aplikacjach. 

34-letnia Marzena twierdzi, że internet to jej naturalne środowisko, bo spędza w nim bardzo dużo czasu. Większość znajomych ma właśnie stamtąd. W 2016 roku była po burzliwym rozstaniu z “Miśkiem”. Potrzebowałam odskoczni, czegoś więcej.

Poznała X na forum tematycznym (twierdzi, że większa specyfikacja mogłaby zdradzić jej tożsamość). Choć nie chciał podać swojego imienia ani wysłać zdjęcia, przyciągnęła ich do siebie samotność. Szybko przenieśli się na Gadu-Gadu. Przez pierwszy okres znajomości mężczyzna nie chciał zgodzić się na rozmowę przez telefon, później takich też było niewiele. On miał 33 lata, ona 25. 

– Zastanawiałam się, czy nie jest jakimś starym dziadem. Albo czy nie jest bardzo gruby i brzydki – mówi Marzena. – Tak mu dogryzałam. Musiał podobać się mu taki rodzaj poczucia humoru, bo pisało nam się świetnie. 

Rozmawiali codziennie. Narzekał na pracę, a Marzena opowiadała o “Miśku”. Intrygował ją, więc chciała wiedzieć o nim jak najwięcej. Dopytywała. Dziś myśli, że to właśnie jej zainteresowanie utrzymało tę znajomość. 

–  Gdy poprosiłam, żeby podał mi swoje imię, wysłał listę siedmiu i kazał wybrać – wspomina kobieta. 

– W inteligentny sposób kpił sobie z mojej frustracji.

Nie pojawił się sexting, choć zdarzało im się flirtować w wiadomościach. 

Marzena mówi, że lubiła mężczyznę, o ile można lubić kogoś, kogo się na oczy nie widziało. Dlatego nie zakończyła znajomości. Chciała dociec, “co z nim jest nie tak”. Tylko jak? X nie chciał zgodzić się ani na telefon, ani tym bardziej na spotkanie. Przynajmniej na razie.

Bogate wyobrażenia i biedna realność 

Kiedy 21-letni Marek po rocznym pobycie w Niemczech wrócił na polską prowincję, był bardziej wciągnięty w życie wirtualne niż realne. Być może miało to związek z odkrywaniem, że jest gejem. W sieci łatwiej znaleźć swoich ludzi, poszukać odpowiedzi na palące pytania, łatwiej o anonimowość i wreszcie też nie ma przymusu coming outu, którego pewnie wymagałaby rozmowa z najbliższymi. 

Krzyś był o rok starszy. Obaj byli aktywnymi graczami na forum dla fanów gier RPG.

– Zdawał mi się bardzo interesujący. Przyciągnął mnie swoją charyzmą i pewnością siebie - opowiada Marek. – Rozmowa z nim na czacie była czymś, co dodawało blasku codzienności. Zaczęliśmy coraz więcej pisać – dodaje.

Granie w RPG-i wymaga tworzenia postaci i budowania relacji między nimi. Od początku Krzysiek i Marek tak prowadzili swoich bohaterów, by mieli ze sobą wiele interakcji. Niewątpliwie to też ułatwiło prywatną znajomość chłopaków.

– Organicznie przeszliśmy na Gadu-Gadu, gdzie codziennie pisaliśmy nasze podsumowania dnia. Wysyłaliśmy sobie zdjęcia, czasami selfie. Na początku nie robiliśmy tego z myślą o potencjalnym związku – kontynuuje Marek. 

Krzysiek był osobą totalnie spoza środowiska mojego rozmówcy. Grał w siatkówkę, interesował się historią, mógł uchodzić za heteroseksualnego kolesia. Kiedy to Marek od dzieciaka był, jak mówi, "tańczącą diwą", "małym, ekscentrycznym i wesołym gejem", który mocno zaznacza swoją obecność. 

Wielokrotnie planowali spotkanie w realu, a to weekend tu, a to weekend tam. 

– Mieszkałem wtedy na Śląsku, a on w kujawsko-pomorskim – wspomina Marek.

Ostatecznie nic z tych spotkań nie wyszło. 

– Wydaje mi się, że dynamika grupy RPG polegała na pisaniu, więc nasza relacja też w dużej mierze tak wyglądała. Obaj nie mieliśmy specjalnego ciśnienia, aby zobaczyć się fizycznie  –  opowiada. 

Wymienianie wiadomości było wystarczające, bo niosło element tajemnicy. Z "podsumowania dnia" przeszli na esemesy, aby “być” częściej ze sobą. Któryś z nich zaproponował telefon, więc na próbę “zdzwonili się do poduchy”. Raz, drugi, trzeci. Noc sprzyjała bardziej romantycznym, erotycznym fantazjom. 

– Rozmawialiśmy, co byśmy sobie zrobili, gdybyśmy leżeli obok siebie – opowiada Marek. 

– Byliśmy w ciągłym kontakcie. Robiliśmy sobie niespodziankowe telefony. W chwilach uniesienia wyznawaliśmy sobie miłość. Powiedziałem o nim moim przyjaciołom – opowiada.

Markowi trudno wskazać moment, kiedy relacja zaczęła się rozluźniać. Na pewno ważna była “zdrowa potrzeba” kontaktu fizycznego. Przeszkadzał też światopogląd.

– Głosował na Konfederację! – wykrzykuje Marek.

– Okazał się być seksistą. Zresztą nasze podejścia do życia i realizacji ambicji były zupełnie inne – mówi. 

Krzyś był mocno nastawiony na to, żeby mieć dużo kasy, nową konsolę i iPhone’a. Kochał markowe ciuchy. Co prawda wyglądał świetnie, ale nigdy nie czuł przesytu. Po studiach zamiast w wymarzonej pracy w szkole wylądował w korporacji. 

–  Tylko po to, aby hajs się zgadzał – ciągnie mój rozmówca. – Siedział w pracy i wyrabiał kosmiczną liczbę nadgodzin. Opowiadał okropne rzeczy o ludziach z pracy. Zasadniczo wszyscy byli idiotami – podsumowuje. 

Krzysiowi zawsze było za mało: pieniędzy, wygody. Potrzeba posiadania przesłoniła wyobrażenie, które Marek stworzył sobie w głowie.

Nigdy się nie spotkali. 

Jak dać się zfriendzonować

Mimo że Marzena nadal nie wiedziała, jak mężczyzna ma na imię ani jak wygląda, naciskała na spotkanie w realu. Minęły jednak długie miesiące, zanim X się zgodził. Pamięta, że w drodze do Kalisza bała się, że mężczyzna będzie chciał ją “zaciukać”. 

Tymczasem powitał ją wysoki, umięśniony mężczyzna w skórze. 

– Byłam zaskoczona, jak dobrze wyglądał! – wspomina Marzena – choć miał bliznę na twarzy.

“Marcin” – przedstawił się, jak gdyby nigdy nic. Spacerowali po mieście i rozmawiali. Było na tyle miło, że kobieta zgodziła się zjeść obiad w jego mieszkaniu. Prócz wspólnego posiłku nic się między nimi nie wydarzyło.

Gdy po powrocie zaczęli ponowne ze sobą pisać, Marzena spytała o bliznę. Marcin wyjawił, że miał wypadek. Szrama wpędziła go w kompleksy. Nigdy nie miał dziewczyny. Na studiach był wyśmiewany. Czuł się przegrywem.

– Był też w spektrum autyzmu - mówi Marzena. – Gdy go zapytałam, czy mu się podobam, usłyszałam: "Przeciętna z urody. Połowa dziewczyn jest od ciebie brzydsza, połowa ładniejsza".

Jeśli coś sobie zaplanował, nie mógł tych planów zmienić. To nie leżało w jego naturze. 

Widzieli się jeszcze kilkukrotnie. 

– Składał mi szafę, łóżko, naprawił gniazdko – wspomina moja rozmówczyni.
Dominował kontakt online, ale w czasie covidu również on osłabł. 

Podczas pandemii Marzena miała stany depresyjne, które negatywnie wpływały też na Marcina. Zaczął mieć lęki, ataki paniki.

– Oczywiście nie zarzucał mi nic, ale wiedzieliśmy, że o związku nie może być mowy – dodaje kobieta. 

Finalnie ich relacja odrodziła się na WhatsAppie, ale w formie czysto koleżeńskiej. Dziś piszą do siebie od czasu do czasu. O powrocie do poprzedniego zaangażowania nie ma mowy.

Z aplikacjami randkowymi jest trochę jak z nożem kuchennym — można nimi przyrządzić kolację przy świecach albo... zranić siebie i innych. Ilustracja: Elenyska.

Domina na żądanie

Wyłączona kamerka. Słyszę tylko głos Laury. Podobnie muszą słyszeć ją jej “przyjaciele”, jak nazywa swoich klientów. Ma 29 lat. Od 6 lat jest profesjonalną dominą. Wcześniej działała w realu, ale od trzech lat skupia się wyłącznie na relacjach online. 

– Pierwsze kontakty nawiązywałam na FetLife. Później grono zaczęło zacieśniać się do najbliższych mi osób, z którymi do dziś utrzymuję kontakt – opowiada.

FetLife to portal dla społeczności BDSM, osób lubiących różnego rodzaju kinki, fetysze. To bardziej społecznościówka niż apka randkowa. Po czasie Laura przeszła na Snapchata, bo zapewnia większą anonimowość. Można też skorzystać z chata bez konieczności podawania numeru telefonu i specjalnie generowanego kodu. 

Najczęściej spotyka się z żonatymi cis hetero mężczyznami. Najważniejsze dla nich jest pozostanie w ukryciu. W realu wśród osób korzystających z usług Laury najwięcej było tych identyfikujących się jako kobieta. Online pozwala zaoszczędzić czas.

– Nie włączamy kamerki. Bardzo często też tylko ze sobą piszemy – opowiada moja rozmówczyni. 

W ich kontakcie najważniejsze jest wzajemne zaufanie. Głos dominy prowadzi klientów. Muszą go słuchać, inaczej łatwo mogą wyrządzić sobie krzywdę. Z Laurą są bezpieczni.

Przed rozpoczęciem pracy zawierają słowny kontrakt, w którym jest jasno zaznaczone, na co godzi się Laura i na co może pozwolić sobie w stosunku do drugiej osoby w aplikacji. 

– Kontrakty mogą być przeróżne. Są osoby, które potrzebują być kontrolowane na co dzień, czyli np. decyduję o tym, w co dana osoba jest ubrana, co i kiedy je – wymienia kobieta.

Dochodzi też do bardziej fizycznej relacji na Snapchacie, a zatem to kwestia kontrolowania przyjemności. 

W kontrakcie zawarty jest system kar i nagród dla uległych, które są“przydzielane” wtedy, gdy osoba dominowana słucha Laury bądź nie. Co ważne, kary, np. od ignorowania, po bolesny seks analny, nie powinny pojawiać się w trakcie sesji, bo wtedy zmieniają się w coś naturalnie przyjemnego. Ważne też, aby nauczka mieściła się w granicach tolerancji osoby uległej. Bezpieczeństwo przede wszystkim.

Laura kiedyś zarabiała na byciu dominą. Teraz, jak mówi, nie mogłaby brać pieniędzy od bliskich jej osób. Z niektórymi zna się nawet pięć lat. I chociaż już nie spotyka się w realu, wie, jak wyglądają, co je fascynuje, czym się zajmują. 

Ważny jest aftercare, czyli opieka i wsparcie po sesji, szczególnie dla osoby uległej, ale także dla dominującej. Aftercare pomaga uczestnikom sesji wrócić do emocjonalnej i fizycznej równowagi po intensywnych przeżyciach.

– Z osobami, które znam dłużej, ta opieka jest bardziej osobista – opowiada Laura. – Rozmawiamy na wiele tematów, również życiowo bliskich. 

Taka konwersacja nigdy nie pojawia się przed sesją, bo mogłaby wpłynąć na jej atmosferę. Gdyby doszło do sprzeczki, np. na gruncie politycznym, klient mógłby mieć problem z ukryciem negatywnych emocji, chciałby przerabiać je w trakcie aktu. To nie psychoterapia. 

Co dają Laurze takie spotkania?

– To skomplikowane – zaczyna. – Kiedyś padłam ofiarą przemocy na tle seksualnym. Po wielu latach pracy z psychoterapeutami zauważyłam, że posiadając kontrolę, czuję się o wiele lepiej, najbezpieczniej i najbardziej stabilnie – wyjaśnia. 

Natomiast traumatyczna przeszłość sprawiła, że nie brakuje jej kontaktu fizycznego. 

Zdaje sobie też sprawę, ile krzywdy może spotkać osoby, które wchodzą w środowisko BDSM. Nie wszyscy gwarantują odpowiednie wsparcie po akcie. Laura ma wrażenie, że robi coś dobrego dla innych. 

– Daję im poczucie, że to, co czują i czego potrzebują, nie jest niczym dziwnym. Nie jesteśmy odmieńcami w społeczeństwie. Bardzo często partnerzy i partnerki nie są w stanie im zaoferować podobnych doznań – dodaje Laura. 

Osoby nie komunikują swoich potrzeb, bo boją się oceny i odrzucenia partnera, partnerki w realu. Mają za dużo do stracenia. 

Podczas aftercare w głosie drugich osób Laura słyszy ulgę. Podziękowania płyną też w wiadomościach. Czuje się spełniona.

Królowie miłosnego chaosu

W naszej rozmowie seksuolog Andrzej Gryżewski zauważa, że w poznawaniu ludzi przez internet coraz rzadziej chodzi o seks lub szukanie partnerów/partnerek na dłuższe relacje.

– Gdy włączymy aplikacje randkowe, możemy natrafić na opisy typu: "Nie interesują mnie hookupy, nie chcę relacji typu friends with benefits. Szukam przyjaciela. Jestem emocjonalny, empatyczny. Kocham książki, kino, kulturę. Chcę chodzić z kimś po restauracjach, do teatru. Nic więcej" – opowiada specjalista. 

Jego słowa znajdują odzwierciedlenie w ubiegłorocznych badaniach CBOS, "Kto jest najbardziej narażony na samotność?". Z analizy zróżnicowań społeczno-demograficznych wynika, że bardzo częste lub permanentne odczuwanie samotności dotyka najczęściej najmłodszych badanych, w wieku 18–34 lat (12-13 proc.), częściej mężczyzn niż kobiet. Jednocześnie pomimo rosnącej roli mediów społecznościowych w życiu młodych Polaków i Polek wciąż preferują kontakt z większością bliskich sobie osób twarzą w twarz (wg badania "Życie towarzyskie i uczuciowe młodych Polaków"). Rośnie też potrzeba budowania relacji przyjacielskich, a nie romantycznych. Osoby szukają kogoś, z kim mogą iść do kina, na kolację, wymienić uwagi o przeczytanej książce, bez erotycznego podtekstu.

Poczucie samotności i chęć znalezienia bliskiej osoby pojawiały się we wszystkich przeprowadzonych przeze mnie rozmowach (również tych, które finalnie nie znalazły się w tym tekście). Być może zatem, jak mówi Andrzej Gryżewski, w niedalekiej przyszłości społecznym trendem będą właśnie przyjacielskie spotkania, które rozpoczną się online, ale prędzej czy później zostaną przeniesione do realu, aby skonfrontować nasze wyobrażenia. Czas pokaże.  

Podczas naszej rozmowy Gryżewski przytacza metaforę.

– Jeśli masz nóż do masła, możesz nim zrobić komuś przepyszną kanapkę. Ale tym samym nożem możesz też osobie zrobić krzywdę. To, do czego użyjesz narzędzia, zależy wyłącznie od ciebie, od twojego stanu emocjonalnego, intencji i samoświadomości – mówi seksuolog. 

Z aplikacjami randkowymi jest trochę jak z nożem kuchennym – można nimi przyrządzić kolację przy świecach albo... zranić siebie i innych. Tinder, Grindr i ich cyfrowi kuzyni oferują wszystko – od romantycznych uniesień, przez seksualne eksperymenty, aż po szybkie, acz bolesne zderzenie z rzeczywistością. Wszystko zależy od tego, z czym tam wchodzimy. Z nadzieją? Z raną? A może z niedosytem, który próbujemy jakoś zakleić kolejnym matchem?

I choć te dwie najpopularniejsze aplikacje — Tinder i Grindr — rządzą na rynku jak samozwańczy królowie miłosnego chaosu, to oferują głównie jedno: relacje w wersji instant. Szybkie, często płytkie, skupione na cielesności. To właśnie tam “ghosting” czy “dickpic” to nie faux pas, lecz element cyfrowego savoir-vivre. A wersja premium? Cóż, to już zupełnie inna liga – płacisz nie za miłość, nawet nie za randkę, ale za... możliwość napisania do kogoś, kto i tak może cię zignorować. Brzmi jak inwestycja życia, prawda?

Dobra wiadomość jest taka, że można z tego supermarketu emocji wyjść. Coraz więcej osób zaczyna mieć dość scrollowania, oceniania, dopasowywania się jak puzzle, które niekoniecznie muszą do siebie pasować. Wraca moda na coś, co kiedyś było oczywistością: spotkania twarzą w twarz. Speed dating, randki w ciemno, a nawet... swatki. Tak, naprawdę, żyjemy w czasach, kiedy usługi profesjonalnych swatów nabierają sensu.

Bo w spotkaniu na żywo jest coś, czego algorytm nie wyłapie – mikrogesty, chemia, autentyczność. I jeszcze jedno: różnice. To one, a nie podobieństwa, sprawiają, że wydarza się magia. Bo romantyczna miłość nie wyrasta z kalki, ale z uzupełniania się tam, gdzie jedno z nas niedomaga.

Ilustracja okładkowa: Elenyska