A co jeśli Musk i Zuckerberg grają naszym światem jak talią kart?

Kiedy świat płonie, a społeczeństwa toną w oceanie deepfake’ów, czterech technooligarchów zamyka się w luksusowej rezydencji, by stoczyć wojenkę o wpływy. W nowej produkcji Jesse Armstrong nie tyle próbuje opowiedzieć o kryzysie rzeczywistości, ile pokazać, że najgroźniejsze decyzje podejmują ludzie, którzy traktują świat jak rozgrywkę w pokera.

A co jeśli Musk i Zuckerberg grają naszym światem jak talią kart?

Kiedy moja przyjaciółka wspomina, że jej partner znowu umówił się na „pokerka” ze swoimi chłopakami, oczami wyobraźni widzę willę na skraju lasu, lejącą się whisky, cygara odpalane nad świeżo otwartą talią kart i coraz głośniejsze prawdziwe "męskie" rozmowy. 

Choć gra jest towarzyska, idzie o (relatywnie) wysoką stawkę. Bo mimo dezaprobaty przyjaciółki jej partnerowi zdarza się przegrać lub wygrać (rzadziej) kilka tysięcy i cierpieć przez weekend na ciężkim kacu (częściej). Jest w tym comiesięcznym rytuale zaklęta klasowa aspiracja, walka ego i potrzeba oderwania się od rzeczywistości. Gdyby pokopać głębiej, okazałoby się, że tymi hazardowymi spotkaniami rządzi żelazna reguła: No Deals, No Meals, and No High Heels, czyli nie gadamy o biznesach, jemy tylko fast foody (bo nikt nie gotuje) i nie zapraszamy kobiet (oraz queerów, rzecz jasna). 

O "pokerku" myślałem, oglądając "Mountainhead" na HBO Max, debiut reżyserski Jessego Armstronga, producenta "Sukcesji". Punktem wyjścia filmu jest właśnie spotkanie czterech facetów przy kartach. Reżyser umieszcza stereotypowo "męską energię" w przestronnych wnętrzach, by w tak skonstruowanych cieplarnianych warunkach z ironią drzeć łacha ze swoich bohaterów. 

Oczywiście partnera mojej koleżanki, jego kolegów oraz postaci Armstronga ZNACZNIE różni zasób portfela i mam nadzieję również poglądy społeczno-polityczne. Natomiast mityczna „męska energia”, jej poszukiwanie i kultywowanie są podobne. Taka matryca męskości; kasiastego self-made mana, który dzierży władzę. Czerpcie z niej wszyscy. 

Jesse Armstrong przedstawia rzeczywistość w satyryczny sposób. Wspomniana "Sukcesja" była inspirowana prawdziwą medialną dynastią Murdochów (tych od Fox News) i walką o tron. Z kolei "Mountainhead" koncentruje się na tech-bracholach (choć bardziej fałszycielach), do których inspiracji należy szukać wśród możnych CEO z Doliny Krzemowej, jak Mark Zuckerberg, Sam Altman, Elon Musk, Peter Thiel czy Marc Andreessen.

Duzi chłopcy i duże problemy 

Akcja dzieje się w górskiej rezydencji jednego z bohaterów, do której na „pokerka” udaje się pozostała trójka (reguła: No Deals, No Meals, and No High Heels tu również obowiązuje). Oderwanie od rzeczywistości jest im potrzebne, bowiem na świecie spustoszenie sieje debiutujące właśnie na rynku rozszerzenie do tworzenia deepfake’ów społecznościówki Traam (jak X połączone z Fejsem), będącej w posiadaniu najbogatszego z nich.

Co chwilę smartfony rozbrzmiewają dźwiękami powiadomień o upadaniu rządów, masowych morderstwach, egzekucjach i zamieszkach. Sytuacja zdaje się tylko połowicznie zajmować bracholi, bo nie do końca w nią wierzą, jak i nie wierzą w "zwykłych" śmiertelników. Jeden, patrząc na wyświetlacz telefonu, zapyta: "Myślisz, że ci ludzie są prawdziwi?". Pewnie to nawiązanie do teorii symulacji zakładającej, że wszyscy żyjemy w wirtualnej rzeczywistości, być może nadzorowanej przez wyższą istotę. Albo istoty, takie jak bohaterowie, którzy w swoich centrach dowodzenia z kości słoniowej wciskają guziki, jakby grali w grę, a nie realnie wpływali na innych. 

Do filmowego Bractwa Koguta, jak brachole określają swoją klikę (witają się ze sobą: Kukubryku!), należy Venis (świetny Cory Michael Smith), finansowy czempion i socjopata, którego wartość netto szacowana jest na 220 miliardów dolców. To on zdecydował, że jego produkt, Traam (4chan na kwasie), zostanie podkręcony niedorobioną AI zakrzywiającą rzeczywistość tak bardzo, iż użytkownicy rzucą się sobie do gardeł.

Jest Randall (źle obsadzony Steve Carell), nazywany "tatą niedźwiedziem", najstarszy z zebranych, jeden z pierwszych udziałowców Venisa, najprawdopodobniej rasista (napisał książkę o "inteligencji rasowej"). Domorosły filozof, którego, gdyby nie pieniądze, każdy omijałby szerokim łukiem, a który nie chce przyjąć do wiadomości, że jego rak jest śmiertelny.

Z kolei Jeff (Ramy Youssef) jest właścicielem dopracowanej i egalitarnej sztucznej inteligencji, która mogłaby pomóc "naprawić" Traam, gdyby tylko ten chciał ją sprzedać. Na tle pozostałych parszywców Jeff jest niczym anioł, który zstąpił na Ziemię w trosce o maluczkich (do czasu).

Wreszcie mamy Hugo, gospodarza, najbiedniejszego z najbogatszych, "wartego" jedyne 521 milionów, podlizującego się pozostałym, by zainwestowali w jego apkę do medytacji. 

Daleki jestem od obrony technooligarchów i nie uważam, żeby punktowanie ich przewin i pociąganie do odpowiedzialności za obecny stan zdezinformowanego świata było pozbawione sensu. 

Natomiast myślę, że nie wystarczy jedynie wytknąć ich palcem i powiedzieć: "Zobaczcie, ale z nich barany", bo do tego w dużej mierze "Mountainhead" się sprowadza. Choć sam początek nie zapowiada takiego finału, wręcz przeciwnie - w żyłach filmu krąży prawdziwe zło. Mamy zatem migawki, jak oto brachole niczym naziści tuż przed II wojną światową stoją nad mapą świata, dumając, czy warto użyć sztucznej inteligencji i social mediów do zamachów stanu, by jeszcze mocniej zachwiać światem w posadach. Od czasu do czasu któryś z bohaterów błyśnie też opętańczą pewnością siebie i wiarą we własną technologiczną spuściznę, jak Venis, który powie o Traam: "Kiedyś mały Palestyńczyk zobaczy śmieszny content izraelskiego rówieśnika - i będzie po wojnie!". 

Bardzo szybko jednak “chłopacy z tej ferajny” stają się bohaterami jak z kreskówki, którzy nie ewoluują, a fabuła przypomina kolejny odcinek "Toma i Jerry’ego". Świat się wali, a Armstrong podsuwa nam pod nos dziecinne przepychanki, pokazując wręcz slapstickowe rozwiązania (rzucanie w siebie kulą do kręgli, próby zepchnięcia ze schodów, zamykanie w saunie). Nie traktujemy ich poważnie. 

Fabuła się rozjeżdża, a scenariusz popada w banał. Brakuje szerszego spojrzenia na pożogę spowodowaną przez Traam. Bo w dużej mierze to Globalne Południe ulega deepfake’om. Czyli biedniejsi nie potrafią rozróżnić prawdy od fikcji? Dlatego wpadają w amok, grabią i zabijają? Jesse Armstrong idzie za daleko w tym uogólnieniu.

Płytka wizja upadku 

Wyjątkowość "Sukcesji" polegała na tym, że serial nigdy nie tracił z oczu ludzkich słabości, omylności i wątpliwości Royów. Wiedzieliśmy, że nie są obcymi czy postaciami obdarzonymi supermocami, co z kolei sprawiało, że straszne rzeczy, do których się posuwali, były jeszcze bardziej przerażające. Na pewno pomógł format serialu. Zanim Roman doprowadził do wybuchu rakiety kosmicznej, przez ileś odcinków zdążyliśmy się z nim związać. Podobnie kiedy Kendall przyczynił się do śmierci kelnera, nie chcieliśmy, aby trafił za kratki. Pogardzaliśmy Royami, krytykowaliśmy, ale paradoksalnie też kibicowaliśmy ich najgorszym zachowaniom. Nasze ludzkie podwójne standardy. 

W "Mountainhead" Armstrong nie ma pomysłu, jak pokazać ludzką twarz tych najbogatszych. Chwyta się więc najbardziej wyświechtanych rozwiązań z nadzieją, że w twarzach bohaterów odnajdziemy siebie.

Zatem dramat właściciela Traama wydaje się polegać na nieumiejętności zbudowania relacji z synem. Jeff targany jest wyrzutami sumienia spowodowanymi wpływem rozwoju technologicznego na stan świata i tym, że jego partnerka chce być w otwartym związku. Randalla przeraża myśl o zbliżającej się śmierci, a Hugo chce być lubiany. Zdecydowanie za mało, aby widownia mogła zbudować więź. Diagnoza społeczna reżysera jest tak samo pogłębiona, jak moje wyobrażenie o grających w karty kolesiach hetero. 

Być może zawiodło zawrotne tempo produkowania filmu? Podobno Armstrong przedstawił pomysł szefowi HBO Caseyowi Bloysowi w grudniu 2024 roku. Scenariusz napisał (częściowo na tylnym siedzeniu samochodu podczas objazdu lokalizacji) w kolejnych zimowych miesiącach. W marcu już kręcił w Park City w Utah, by „Mountainhead” mogło mieć premierę w końcówce maja. O filmie pisze się w kategorii streamingowego eksperymentu („Jak szybko można kręcić dla HBO?”). 

Może warto na niego spojrzeć przez pryzmat strachu twórcy przed zapomnieniem? Ostatni odcinek „Sukcesji” wypuszczono w maju 2023 roku. Czy Armstrong nie zatęsknił za szumem medialnym? Nie ma w tym nic złego, choć podobieństwo wizualne (śledząca bohaterów kamera, nagłe zbliżenia, lśniące cielska czarnych SUV-ów) i tematyczne na myśl przywodzą odcinek o Royach, który był tak kiepski, że został wycięty. 

A może szybkość kręcenia była motywowana początkiem drugiej kadencji Trumpa i jego bardziej jawnymi powiązaniami z technologicznymi liderami (kaską na inaugurację sypnęli przecież Musk, Bezos, Pichai, Zuckerberg i Cook)? Zresztą Musk, gwoli przypomnienia, był kluczowym graczem w administracji prezydenta USA i szefem Departamentu Efektywności Rządowej (DOGE). 

Jesse Armstrong pytany przez Variety o to, czy przez powrót Trumpa do Białego Domu miał poczucie pilności tematu i czuł presję czasu, unikał jednoznacznej odpowiedzi, ale powiedział: "Gdyby Trump nie wygrał, być może scenariusz nie wydawałby mi się aż tak istotny".

Jednocześnie dodał, że i tak wziąłby na tapet multimilionerów z Doliny Krzemowej, bo z Donaldem w Kapitolu czy bez niego rozwój sztucznej inteligencji nie ustaje, a ludzie czerpią dużą część informacji z mediów społecznościowych.  

Pozostaje pytanie: czy gdyby najbardziej wpływowym człowiekiem był ktoś inny niż Trump, bogol od Tesli i jemu podobni mieliby u niego/niej tak wielki posłuch w sprawach światowych? 

W "Mountainhead" bohaterowie mają prywatny numer do prezydenta, któremu po drodze ze społecznościówką Venisa, ale tylko do momentu, gdy porządek świata dosłownie nie wali się na łeb, na szyję. Wtedy Randall nazwie głowę państwa blokującym progres „intelektualnym prostakiem”. Może to on powinien przejąć jego obowiązki? "Tata niedźwiedź" odmawia. W jaki sposób miałoby wydarzyć się takie przejęcie? Czy faktycznie kasa wystarczy? Czy miałby w tym pomóc Traam? Jeśli tak, czym jest ta aplikacja, skoro pozwala nie tylko zagrozić całemu światu, ale i zdetronizować prezydenta?

Armstrong zamiast zaproponować odpowiedź, po dwudziestu minutach seansu ogranicza się tylko do obserwowania „zabawy” dużych dzieci, którym puściły hamulce. Przezywają się i wzajemnie obgadują. Wielkie mi halo.

Oczywiście blisko tym infantylnym zachowaniom do kłótni Donalda Trumpa i Elona Muska, która brzmi, jak nagłówek "Bravo". Byłoby zabawnie, gdyby nie dotyczyła jednak najpotężniejszych i najbogatszych ludzi na świecie. Musk ostro skrytykował flagowy projekt Republikanów – ustawę podatkową wspieraną przez prezydenta – nazywając ją „obrzydliwą” i ostrzegając, że pogłębi ona deficyt, jednocześnie ograniczając wydatki socjalne. Do tego dołożył krytykę wojny celnej, co tylko dolało oliwy do ognia. Trump w odpowiedzi ogłosił definitywny koniec ich relacji. Musk nie pozostał dłużny: publicznie poparł impeachment prezydenta, wypomniał mu dawne powiązania z przestępcą seksualnym Jeffreyem Epsteinem. Zapewnił też, że blokuje NASA korzystanie ze zbudowanej przez jego firmę SpaceX kapsuły Dragon do transportu załóg na Międzynarodową Stację Kosmiczną. 

Nikogo specjalnie ta egocentryczna wojenka nie zdziwiła. I tak się kręci ta amerykańska polityka, a my razem z nią. 

Cienie prawdziwych problemów

Zamiast przepychanek czterech kretynów na 2000 mkw w zimowej scenerii wolałbym na ekranie zobaczyć kłótnię prezydenta z jednym z nich. Zgłębić wpływ AI na politykę (przez chwilę nawet Hugo ma pomóc rządzić Argentyną - wątek porzucony przez twórcę jak zabawka w piaskownicy). Albo zupełnie z innej strony - spędzić więcej czasu z kobietami ze świty technooligarchów - partnerkami, asystentkami, członkiniami zarządów. Byleby to były "żywe osoby", bez vibe’u przedszkolanek (a ten dominuje u Armstronga) tracących nerwy na rozwydrzonych podopiecznych. Naprawdę nie mamy już dosyć oglądania podobnych kolesi w przestrzeni medialnej? Przesuńmy punkt ciężkości na inną, niemęskocentryczną narrację. Tylko być może wtedy nie byłaby to satyra, ale science fiction?

Spece przewidują, że zatarg Muska z Trumpem skończy się zakopaniem topora wojennego (nie zdziwiłbym się, gdyby nie była to tylko metafora). 

"Mountainhead" daje cienie prawdziwych problemów, osób, polityki. Sam finał nie prowadzi też do żadnego rozwiązania, widownia nie przeżywa katharsis. W pewnym momencie twórca Traam wyrzuca z siebie: "Nie traktujcie wszystkiego tak kurewsko poważne. To wszystko oznacza nic, ma być po prostu zabawnie". 

Z jednej strony, to filozofia kogoś, kto jest wystarczająco bogaty, by w nią wierzyć. Z drugiej jednak, może "Mountainhead" przypisuje się zbyt wielką wagę? Może Armstrong nie chciał nakręcić filmu, który stawia diagnozy o ogłupionych nową technologią społeczeństwach, tylko nakręcił film, bo po prostu mógł? A temat? Pojawił się przypadkiem, gdy reżyser otworzył gazetę.