W tył zwrot. Co "Chłopki" mają wspólnego z "Tatuażystą z Auschwitz?"

Tak zwany zwrot ludowy w literaturze i sztuce kończy się. Gdy każdy powiedział to, co wiedział, dwa razy wysłuchał własnych słów, czas przejść do konkretów, bo mody przemijają, gniją i śmierdzą banałem.

Chłopi

Już samo to zdanie wywoła zapewne ogniste polemiki – a może tylko wzruszenie ramion. Faktem jest, że od kilku miesięcy trwa przesyt zwrotem ludowym, a kolejne osoby artykułują, że może czas odłożyć go do lamusa przebrzmiałych trendów literackich. Kto miał wydać książkę o ciężkich losach chłopstwa, historii życia swojej babci czy o niedoli konkretnej grupy zawodowej w konkretnym czasie, ten już wydał. Kto miał te tomy przeczytać, ten przeczytał – jedni z zachwytem, kolejni z postępującym zmęczeniem.

Ale w historii zwrotu ludowego w Polsce istotny jest nie tylko rezultat liczony w wydanych tomach. Ważne jest także, kto pisał i kto nie pisał, jakiego rodzaju literatura została dopuszczona do reprezentowania "zwrotowych" rozliczeń z chłopską przeszłością.

Właśnie, przeszłością.

Jak w przypadku wszystkich entuzjastycznie przyjmowanych mód, wokół tematu gaśnięcia trendu chodzi się na palcach. Tu i ówdzie przebijają się nieśmiałe głosy, pojawia się krytyka kolejnych tomów produkowanych taśmowo w ramach zwrotu (ale to raczej wśród czytelników, nie samych autorów, którzy nie będą przecież podcinali gałęzi, na której siedzą). Gdzieniegdzie w mediach społecznościowych można napotkać na zręby dyskusji pod hasłem: "Co wam dał zwrot ludowy? Czy to dobrze, że zaistniał? Czy się kończy?".

Wypowiedzi są ostrożne, a krytyka stonowana, chociaż z każdym tygodniem pojawia się więcej i więcej odważnych, którzy napiszą, że ta moda była już nieznośna, wyżęta na piątą stronę i wykorzystywana komercyjnie, że "Chłopki" Joanny Kuciel-Frydryszak stały się gadżetem czytanym na leżaku i służącym głównie do wypełnienia kadru w fotce na Instagrama. I tak dalej. Gdy ktoś powie coś pierwszy, naśladowcom i kolejnym krytykom jest łatwej. Stopniowo okazuje się, że ten i ta dawno byli "zmęczeni zwrotem", tylko "nie mówili".

Lepiej późno niż wcale, prawda?

Zwrot ludowy w literaturze czy sztuce miał sens, gdy był świeży. Miał on spowodować zmianę w świadomości własnej tożsamości i w poczuciu wagi naszej klasy społecznej. Długotrwała moda staje się źródłem kolejnych strumyczków trendu w stylu "co by tu jeszcze na ten temat", jak te wszystkie książki o "osobach z Auschwitz".

W pewnym momencie wydawało się to już tak sztuczne, że człowiek aż czekał, żeby się skończyło. I żeby  opowieści ludowe wróciły tam, skąd wyszły, czyli do kebabów i na osiedlowe ławki, zamiast obrastać "narracjami" (cudzysłów wskazany).

Że król staje się coraz bardziej nagi, krzyknęła w ogólnopolskiej prasie Estera Flieger, publikując tekst pt. "Nowy wielkomiejski fetysz. Jak «Chłopki» stały się modnym gadżetem". Chociaż jest to właściwie kadłubek tekstu – czytelniczka czeka, aż coś się rozkręci, a kończy się na wstępie – to Flieger mówi ostro o przesycie zwrotem ludowym. Zauważa, że zwrot to nie tylko takie sobie pisanie o chłopskiej prababce, ale większy projekt tożsamościowy i polityczny, niewolniczo (sic!) naśladujący zachodnie mody, według których należy sobie wyszukać w przeszłości archetyp niewolnika i strącić z piedestału jego pana, a za historię wyłącznie się wstydzić. Jako że Polska nie była kolonizatorem, "Innego" odnajdujemy w chłopie pańszczyźnianym, służącej, mieszkance wsi. Flieger nazywa to "ludomanią", a ja tego terminu nie lubię, bo jest używany w polskiej dyskusji jako epitet i pałka – ale o tym zaraz.

Najbardziej popularne książki wydane w ramach zwrotu stały się de facto gadżetami na Bookstagramie. Były pod ręką jako dodatek do zdjęcia i stylizacji ubraniowej. Stawały się fenomenem w mediach społecznościowych, okładki robiły wirale, co oczywiście nakręcało sprzedaż. "Chłopki" sprzedały się w 200 tys. egzemplarzy. To sukces autorki, z całą pewnością odpowiedź na potrzebę pewnej narracji wśród czytelniczek – ale i sukces mediów społecznościowych, nakręcających modę na trend i konkretną pozycję książkową. Czy idzie za nim wiele, oprócz kolorowej fotografii? Szum wokół tych książek niekoniecznie był jednak nakręcany przez współczesne przedstawicielki klasy ludowej, lecz raczej przez tych, którzy "uciekli w górę".

Najważniejsze, że tego "Innego" mamy odnaleźć w  przeszłości, najlepiej dalekiej. Ciekawe i początkowo nawet chwalebne odkrywanie własnego pochodzenia (czasem na siłę, czasem na zasadzie dosztukowywania jakichś historii) zmieniło się w jednokierunkowe grzebanie w historii rodzin własnych i historii kraju. Czy to źle? Skądże. Warto jednak zwrócić uwagę, że wszystko to miało zawsze podbudowę po pierwsze inteligencką, a po drugie akademicką. Ważne było to, kto pisze, komu wolno pisać, kto pisać w ogóle "może". Z pewnością nie mogli tego robić realni, współcześni przedstawiciele klasy ludowej. Nie mieli narzędzi, możliwości, kontaktów. Nie było dla nich miejsca – co za ironia – w zwrocie ludowym, bo zwrot ten kierował swój wektor wyłącznie ku przeszłości, która dla wielu już się zakończyła. Babcia babcią, ale spójrzcie na mnie!

Dzisiejsi autorzy nurtu to intelektualna elita, która skupiła się na eksploracji tego akurat trendu, bo jest ciekawy, "emancypacyjny" (o tym później) i dobrze się monetyzuje. To często potomkowie ustosunkowanych osób, których babcie czy matki nie stały za ladą w sklepie mięsnym. Łzy rojone nad niedolą wyobrażonego ludu z przeszłości nie przeszkadzają im popierać najbardziej antyspołecznych decyzji obecnego rządu, stawać zawsze po stronie elit i kapitału, nawet wbrew deklaracjom. "Jakoś tak wychodzi".

Raz zdobyta – czy też od zawsze posiadana – pozycja klasowa ma być nienaruszalna, zasklepiona w czasie i przestrzeni. Elita zasadniczo żyje od trendu do trendu, a na czasie jest teraz autobiografizm. To zjawisko ma na pewno związek z kulturą narcyzmu, którą podsycają social media. Niby jest "o społeczeństwie", ale jest o mnie. Niby jest "o babci", ale jest o mnie.

Temat podjął także Konstanty Pilawa z Klubu Jagiellońskiego, ale zrobił to z zupełnie innej strony, wskazując tezę właściwie nie do obrony, jeśli ma być zgodna z faktami historycznymi: że jesteśmy potomkami szlachty, a zwracając się ku danej ludowej historii, wymazujemy z pamięci szlacheckie wartości, język, dawne wzloty. Pilawie dostało się za ten tekst mocno po głowie. Ja także nie jestem zachwycona prezentowaną w nim wykładnią dziejów, ale uważam, że autor zwraca uwagę na ciekawe zjawisko, pisząc: "Każdy naród ma prawo do własnego Black Lives Matter. Nasz również. Dlatego polscy chłopi uprawiający pole, wszystko jedno czy XVIII-, XIX- czy XX-wieczni, są dla nas tym samym, co czarnoskórzy niewolnicy na amerykańskim Południu. Ktoś powie, że to zakłamywanie przeszłości. Ale przecież właśnie o to chodzi. O nowy mit, który wyprzedza prawdę i fałsz. Ma ją dopiero ustanowić".

W innym materiale Klub Jagielloński zarzuca lewicy instrumentalizowanie historii z użyciem właśnie takich środków – coś, co lewica latami zarzucała prawicy właśnie.

Zarówno Flieger, jak i Pilawa szukają wśród apologetów zwrotu ludowego winnych wyboru (niewłaściwego?) grupy uciskanej, a nawet winnych poszukiwania jej w przeszłości. Oboje zarzucają twórcom i wielbicielom tego typu pozycji "chłopomanię" i "ludomanię". Obawiają się, że "Inny" (chłop, chłopka) zastępuje tylko jeden do jednego figurę amerykańskiego "Czarnego", a reszta narracji to nieudolne przekładanie nieprzystających do siebie opowieści. Powszechność takiej narracji skutkować ma przygotowaniem gładkiego pola pod pedagogikę wstydu, w stosowaniu której polska inteligencja nie ma sobie równych.

Wydawnictwa – podobnie jak cała sztuka – potrzebują nowych rynków. Pisarze i czytelnicy z klasy robotniczej i niższej są gotowi zobaczyć swoje życie ukazane w literaturze, historie mówiące o ich troskach i stylu życia, napisane z autentycznością i humorem, spoza elit i metropolii.

Jest w tym trochę racji. Reaktywna, lewicowa wizja naszej historii odpowiada po prostu na swoje prawicowe lustrzane odbicie. Twórcy nie mają z tym problemu, ale czytelnicy niestety także, nie zauważając, że pod płaszczykiem wzruszających czytadeł sufluje im się zupełnie nową opowieść. Jej potencjał emancypacyjny jest jednak moim zdaniem stosunkowo niewielki. Cały czas chodzi o przeszłość, ewentualnie "o nas" (twórców, doktorantów, potomków), a nie o tych, którzy realnie funkcjonują teraz w ramach konfliktu klasowego z autorami tej prozy wyznaniowej i tomów historycznych. Oni nie piszą książek. Na ich opowieść nie ma tu miejsca, a nawet, jako zbyt współczesna, mogłaby zagrozić petryfikacji pewnego szkodliwego założenia, które przyniósł ze sobą zwrot ludowy – że "wszyscy tak naprawdę jesteśmy chłopami", a zatem, w domyśle, jesteśmy tacy sami i nie ma znaczenia, gdzie na drabinie klasowej sytuujemy się obecnie.

W tym miejscu robię przerwę na szereg przekleństw, które w niewybrednej formie pokazują moje zdanie o takim ustawieniu barometru. Jako że autorzy tekstów podobno nie przeklinają, powiem tylko kolokwialnie – a figę. Myślę – i mam nadzieję – że wielu czytelników i fanów zwrotu ludowego widzi nieadekwatność takiego kształtowania narracji. Znowu mówi bowiem tylko jedna strona.

W 2016 roku w szkockim "The Herald" ukazał się tekst pt. "Whatever happened to working class writers?". To refleksja o zawłaszczeniu przez inteligencję pisania o ludowej przeszłości (i teraźniejszości!) oraz o zawłaszczeniu pisania w ogóle, nie jest zatem nowa. To tylko u nas piszą ci, którzy "zawsze" pisali, i niemal nikt nie dostrzega w tym niczego złego.

"Wydawnictwa – podobnie jak cała sztuka – potrzebują nowych rynków. Pisarze i czytelnicy z klasy robotniczej i niższej są gotowi zobaczyć swoje życie ukazane w literaturze, historie mówiące o ich troskach i stylu życia, napisane z autentycznością i humorem, spoza elit i metropolii. Branża wydawnicza nie może dłużej ignorować żądań wprowadzenia większej integracji i musi zacząć doceniać różnorodne doświadczenia osób ze społeczności niedostatecznie reprezentowanych" – pisze Kit de Waal we wspomnianym tekście w "The Herald".

"Istnieje różnica między historiami o klasie robotniczej a pisarzami z klasy robotniczej. Prawdziwa równość ma miejsce wtedy, gdy pisarze z klasy robotniczej mogą pisać o wszystkim, o czym im się podoba – o inwazji obcych, dziewiętnastowiecznej kurtyzanie, średniowiecznej wojnie. Wszystko, czego potrzebujemy, to przestrzeń i czas, aby to zrobić – i jakiś sposób na opłacenie rachunków" – dodaje Kit de Waal.

De Waal jest także redaktorką zbioru esejów pt. "Common People: An Anthology of Working Class Writers". Co interesujące – i znamienne – na wydanie książki zbierano w formie crowdfundingu na portalu unbound.com, który wspiera wartościowe inicjatywy dzięki datkom swojej społeczności. De Waal zebrała teksty ponad trzydziestki autorów i autorek – także osób nieznanych, nawet nie "wschodzących gwiazd literatury".

Co dla mnie ważne w jej wypowiedzi? Sprawa absolutnie, wydaje się, pomijana: osoby z klasy ludowej, robotniczej, niższej (dość niefortunne tłumaczenie angielskiego terminu underclass, ale innego nie mamy), jeśli są dopuszczone do pisania i nie robi im się hucznego pokazu gatekeepingu, to tylko wtedy, gdy piszą o swoich doświadczeniach bycia z tej klasy, a zwłaszcza – o drodze awansu. Czytelnicy wybaczą, jeśli historia opiera się na oczywistej historii: "byłam taką osobą, ale już nie jestem". A de Waal chce, byśmy mogli pisać o wszystkim, reprezentować wszystkie gatunki, nie tylko nudną i wymiętą prozę wyznaniową.

Przecież mamy ogromną tradycję wydawania pamiętników chłopskich, piśmiennictwa chłopskiego i robotniczego. Nurt pamiętnikarski był szczególnie intensywny w latach 30. XX wieku. Ogłaszane w prasie konkursy na wspomnienia i relacje ludzi z kręgów ludowych zaowocowały setkami nadesłanych opisów. Najciekawsze z nich wydawano w tomach poświęconych pamiętnikom chłopów, robotników, bezrobotnych. Odbijały się szerokim echem w debacie publicznej, wywołując liczne dyskusje na temat realiów życia ówczesnej klasy ludowej. Służyły też jako materiały do analiz przygotowywanych przez znakomitych naukowców, jak "Młode pokolenie chłopów" Józefa Chałasińskiego.

Z nurtem tym były związane znane postaci ówczesnej elity lewicowo-postępowej, m.in. Maria Dąbrowska, Ludwik Krzywicki, Feliks Gross i inni. Naukowcy czy pisarze o uznanym dorobku własnym poświęcali setki godzin na ocenę, wybór i przygotowanie do druku relacji rzeczywistych przedstawicieli ludu, nie na własne wywody o tym, jaki ten lud "jest naprawdę", a tym bardziej jaki był w jakiejś odległej epoce. Działacze społeczni i robotniczy sprzed stu lat potrafili nawet nie tyle zrobić miejsce dla narracji ludowej, co wzbudzać w robotnikach chęć pisania swoimi słowami o sobie – a nie pisać o nich. Wydaje się, że wyzbyliśmy się z czasem paternalizmu, a świat się przekształca, spłaszczając hierarchię. Nic z tego.

Co z tą ludomanią? To krzywdzący termin, którym darzy się raczej przeciwników politycznych, używany jako pałka w dyskusji. Z jakiegoś powodu za "ludomanię" nie jest uznawane pisanie pięćsetny raz tej samej książki o babce-chłopce czy fotografowanie się z tomem "Chłopek" w stogu siana, lecz niechęć do "oddania" współczesnych zwyczajów, nawyków, stylu życia klasy społecznej, z której się pochodzi. Tunel aspiracji wydaje się być jednokierunkowy.

"Musimy" stać się kimś innym, bo zmieniliśmy klasę społeczną. Jeśli nie chcemy się nim stać i nie wstydzimy się nie tylko pochodzenia, ale także nie rugujemy nawyków, postaw, nie zmieniamy sposobu mówienia, nie prostujemy zębów, nie ulepszamy stylu ubierania się – o nie, coś jest z nami stanowczo nie tak. Aspirowanie jest zatem nie możliwością, lecz obowiązkiem.

W przypadku "Chłopek", jak i "Służących", poprzedniej książki Kuciel-Frydryszak, spore znaczenie ma także wątek genderowy. Kobieta pisze o kobietach z przeszłości, kobiety to czytają, utożsamiając się z ich losem, wściekając, porządkując sobie w głowach różne kwestie. Mam znajome, które mówią, że bardzo przeżyły lekturę "Chłopek".

Jednak obecnie zaczyna się publiczna refleksja, że zwrot miał swoje wady, że był emanacją dyskursu postkolonialnego w polskim wydaniu. To oczywiście nie tylko o to chodzi – przede wszystkim zwrot ludowy to niemal kopiuj-wklej trendu literackiego i politycznego przywleczonego na żywca z Zachodu. Adam Leszczyński pisze "Ludową historię Polski" jako blade echo dzieła Howarda Zinna o historii USA. Tłumaczy się u nas kolejne książki Eribona, Ernaux i Louisa, szukając w nich prawd objawionych, choć opowiadają o odmiennym od naszego społeczeństwie francuskim. 

Dzieło za dziełem próbuje się monetyzować potencjał szokowania fatalnymi warunkami życia, wstydem klasowym, konfliktem (po prawdzie we Francji innymi niż u nas). Ale co mnie ma w tym zadziwiać i szokować, skoro jeszcze mój ojciec (ojciec, nie pradziad) sypiał u swoich dziadków zimą na pryczy w ganku (dom drewniany miał jedną izbę), a w wiadrze obok posłania zamarzała mu woda? 

Nie potrzebuję się wzruszać konfliktem klasowym z Francji lat 50., skoro mam przed oczami i w rodzinnej pamięci obraz wsi pod Siedlcami z późniejszych czasów. I tak, czytałam te wszystkie książki.

Nie do końca zgadzam się z wykładnią kolonialną, choć z pewnością coś w niej jest. Faktycznie osoby z pochodzeniem chłopskim nie są w Polsce mniejszością; choć może są nią w środowisku akademickim i "piszącym", choć i o tym nie jestem przekonana. Jednak nacisk, by kształtować tę opowieść jedynie poprzez opozycję "stara ja – nowa ja"; "moja babcia – ja" sprawia, że mnóstwo nam umyka.

Tak, jakby z jednej strony chciano oddać sprawiedliwość matkom, babkom i przodkiniom, pisząc o ich ciężkim losie, a jednocześnie bardzo starannie dbano o utrzymanie dystansu czasowego, intelektualnego, przestrzennego pomiędzy bohaterkami a sobą. Dodatkowo dochodzi tu jeszcze wątek genderowy: pisanie przez mężczyzn o kobietach z rodziny (Tomasz Markiewka "Nic się nie działo", Maciej Jakubowiak "Hanka" – rozmawialiśmy z autorem na naszych łamach – przy. red.) narzuca jeszcze jeden wymiar dystansu, czyli dystans płciowy. Mężczyzna nie opowie we właściwy sposób o nieodłącznych wymiarach dorastania i życia kobiety, takich jak wszelka fizjologia, ciąże, porody, połóg, jej rozumienie i odczuwanie seksualności. A jeśli to własna babka czy matka, to także o to nie zapyta.

A gdyby tego dystansu nie było, bo zwyczajna autorka chciałaby odpowiedzieć czytelnikom o swoim przypadkowym życiu? Co wtedy?

Wszyscy wiemy co.

Nieodłączną cechą polskiego dyskursu o czymkolwiek jest nienaruszalność pewnych ustaleń i stanowisk. Wielu rzeczy przez bardzo długi czas nie można w kulturze polskiej kwestionować. Niektórych nigdy.

Tymczasem dyskusja o nadawcy i odbiorcy przekazu powinna pojawiać się od razu ze zmianą wajchy w narracji historycznej czy politycznej.

Często jednak okazuje się, że podważanie nowej mody czy chwilowo ważnej dla inteligencji kwestii może jedynie wywołać niesmak. Tak, jakby pytania nie były częścią życia literackiego, polityki. Jakby kwestionowanie porządku nie stanowiło podstawy emancypacji.

Czy emancypuje nas tekst – stary, nowszy, czyjś, mój? Czy może wyzwala nas tylko stworzenie własnego tekstu na własnych zasadach? Czy na drodze emancypacji stoi nam to, że ktoś nie pozwala nam go stworzyć, bo ma monopol na narrację, a wydawnictwa już mają swojego etatowego "ludowca"? Dlaczego podpinanie się kolejnych badaczy literatury, historyków itp. pod trend nie jest śmieszne, a śmieszne byłoby pisanie z samego serca klasy nieśredniej?

Zostawiam was z tym pytaniem.