Grzybki, kwasy, ayahuasca. Jak Polacy biorą psychodeliki

- Zanim człowiek dobrze wejdzie w sesję psychodeliczną i ją zrozumie, nieraz przeżywa ok. półtorej godziny ciężkich chwil. Może wtedy pojawić się mocny niepokój. Druga część jest zazwyczaj przyjemniejsza. W jej trakcie może dojść do tzw. śmierci ego.

Psychodeliki: ayahuasca, grzyby psylocybinowe, LSD, meskalina

Ten artykuł miał opisywać, jaki doping stosuje Dolina Krzemowa w biurach. Popularne jest tam mikrodozowanie narkotyków, leków i środków psychodelicznych. Gdy jednak zapytałem publicznie w social mediach, czy ktoś w Polsce ma podobne doświadczenia, okazało się, że szczególnie popularne są u nas właśnie psychodeliki. Każda z osób, z którymi rozmawiałem, zaznaczała wyraźnie, że substancje psychodeliczne to nie zabawa, lecz niebezpieczne narzędzie w rękach niedoświadczonej osoby. Nie pochwalamy stosowania nielegalnych środków, ale naszą misją jest opisywanie rzeczywistości. A ta rysuje się tak jak w poniższym reportażu.

UWAGA: posiadanie, przetwarzanie, sprzedaż czy częstowanie psychodelikami są w Polsce zagrożone karami więzienia, o czym mówi ustawa o przeciwdziałaniu narkomanii.

Sobota. Dom w lesie gdzieś pod Warszawą. W nim cztery osoby: bankier, startupowiec, PR-owiec i facylitator. Znają się ze wspólnych interesów. Wcześniej nieśmiało zagadywali się na korytarzach korporacji czy podczas branżowych imprez.

– Słyszałeś, że w Stanach biorą te psychodeliki?
– Coś tam słyszałem.
– Netflix ostatnio wypuścił o tym serial.
– Gdzieś mi mignęło.

Jakiś czas później znowu.

– Oglądałem ten serial, ciekawa sprawa.
– W sensie?
– Aż człowiek myśli, czy tego nie spróbować.
– W sumie czemu nie.
– Taa? A wiesz co, ja to już próbowałem!

"Odnajdują się" na przykład w ten sposób. A potem jadą do domu w lesie, do apartamentów nad Zegrze albo do jakiegoś dworku z ogrodem. Byle do miejsca, gdzie nikt obcy się nagle nie pojawi. Czasem w góry, a nawet za granicę, ale wtedy raczej po jeszcze większe wrażenia niż grzyby psylocybinowe.

Bo to właśnie grzyby zjedzą ci czterej w domku w lesie. Facylitator najpierw jednak ustanowi z każdym z nich intencję, czyli cel sesji. Może to być np. rozwiązanie jakiegoś problemu w pracy. Intencja przy zażywaniu psychodelików jest istotna. To kotwica, która pomaga w tym, by w trakcie sesji myśli i emocje nie odfrunęły w niebezpieczną stronę.

Facylitator będzie cały czas obecny, żeby wspierać osobę terapeutyzowaną. W szczególności, żeby pomóc w przypadku stanu psychotycznego, czyli silnych urojeń i ich nieprzewidzianych konsekwencji. Jako osoba po szkoleniach z prowadzenia sesji psychodelicznych przypilnuje, by doświadczenia zażywających były jak najlepsze. – Facylitatorzy to często lekarze, psychoterapeuci, psychologowie, choć znam też jednego po teologii – mówi Aleksandra Maciejewicz, która m.in. doradza inwestorom i start-upom zajmującym się substancjami psychodelicznymi. Maciejewicz zwraca uwagę, że facylitator nie może być pod wpływem żadnych substancji, ale, jak mówią moi rozmówcy, to wcale nie jest reguła. Ani to, że facylitator zawsze jest obecny, w końcu za to też trzeba zapłacić.

Wszystko potrwa do ośmiu godzin. – I ten czas dzieli się na trzy części. W fazie wstępnej wzmacniają się twoje zmysły, zaczyna się podróż, czyli tzw. trip. Potem masz jakąś godzinę lub dwie na oderwanie się od swojego ego i wtedy możesz mieć różne efekty wizualne. Następnie przez kilka godzin twój umysł przetwarza różne wydarzenia z życia. Wtedy masz czas na wewnętrzną rozmowę oraz analizę problemów i sytuacji – mówi pochodzący z Małopolski Kamil, świeżo po trzydziestce. Jest designerem w jednym z największych polskich software house'ów. Grzyby psylocybinowe jada od pięciu lat, w sumie zdarzyło mu się to kilkanaście razy.

Bliskość łona natury jest atutem, bo samo doświadczenie jest wtedy łagodniejsze i trudniej złapać tzw. bad tripa, czyli nieprzyjemne przeżycia po spożyciu. Po kilkugodzinnej sesji z grzybami można rozjechać się do domów albo zostać jeszcze na drugi dzień, by dalej kontemplować. – Prezesi, ludzie z reklamy, z IT na te grzybki jeżdżą. Tak samo zresztą w Polsce niektórzy jeżdżą na mocniejsze rzeczy. Wszystko pięknie zorganizowane: dyskrecja, opieka ratownika medycznego. Tylko nielegal i mało kto się przyzna – mówi jedna z osób zajmująca się marketingiem w sieci.

Grzyby psylocybinowe błędnie są nazywane halucynogennymi. – Opowieści, że ktoś widział smoki, schowajmy między bajki – mówi jeden z moich rozmówców. To niejedyny psychodelik, jaki stosują Polacy. Są też LSD i ayahuasca, czyli indiański wywar z roślin. Czwarty z klasycznych psychodelików to meskalina, ale ona w Polsce nie jest popularna.

fot. cybermagician/Shutterstock

Psychodeliki, czyli substancje psychoaktywne wywołują odmienne, poszerzone stany i treści świadomości, a za tym idą zmiany percepcji, sposobu myślenia i odczuwania emocji. Pod ich wpływem człowiek może widzieć też różne iluzje, lecz nie halucynacje. Te ostatnie oparte są bowiem na rzeczywistości. Efekt działania psychodelików porównywany jest czasem do sennych marzeń, hipnozy lub medytacji. Niektóre badania wskazują, że w porównaniu do innych substancji psychoaktywnych (np. alkoholu czy kokainy) mają bardzo niską toksyczność.

Z kolei z publikacji sprzed 8 lat autorstwa Teri Suzanne Krebs i Pal-Orjan Johansen (związanych z Norweskim Uniwersytetem Technologicznym) w "Journal of Psychofarmacology" płyną wnioski, iż bardzo trudno jest się od nich uzależnić. Z drugiej jednak strony możliwe jest uzależnienie od samego stanu euforycznego i chęć jak najszybszego powrotu do niego, gdy już minie po kilku tygodniach.

Trudno za to psychodeliki przedawkować, bo organizm szybko buduje na nie tolerancję i po jednej sesji kolejna pełna dawka – nie dotyczy to jedynie ayahuaski – po prostu nie zadziała.

Niezależnie od tego, jak są odbierane, mało kto poza samymi użytkownikami zdaje sobie sprawę, jak duże jest to nad Wisłą zjawisko.

Rave, love and drugs

W Dolinie Krzemowej przez dekady były tajemnicą poliszynela. Od kilku lat wiadomo, że Steve Jobs już 50 lat temu stosował LSD. Ślady tego pozostały w odtajnionych dokumentach Pentagonu. "Pomiędzy 1972 a 1974 rokiem zażyłem LSD mniej więcej od 10 do 15 razy. Przyjmowałem je w postaci kostki cukru lub twardej żelatyny. Zwykle robiłem to, gdy byłem sam. Brakuje mi słów, by wyjaśnić wpływ, jaki wywarło na mnie LSD, choć mogę powiedzieć, że było to dla mnie pozytywne doświadczenie zmieniające życie. Cieszę się, że się na to zdecydowałem" – mówił Jobs śledczym w 1988 roku, gdy miano mu przyznać państwowe poświadczenie bezpieczeństwa w związku ze współpracą firmy Pixar (Jobs był wówczas jej szefem) z rządem. Innym razem miał powiedzieć, że zażycie LSD było dla niego jedną z dwóch lub trzech najważniejszych rzeczy, jakie w życiu zrobił.

Gdy w latach 80. i 90. XX wieku rozwijała się Dolina Krzemowa, równocześnie rozwijała się scena rave, której substancje takie jak LSD czy psylocybina (grzyby) były naturalnym elementem. San Francisco zaś było jednym z głównych ośrodków rave'u. Artyści i ludzie z branży technologicznej mieli na siebie duży wzajemny wpływ. "W tamtym czasie cała scena roiła się od inwestorów i wizjonerów. Nieważne, gdzie jechaliśmy grać, wydawało nam się, że zawsze gramy na imprezach organizowanych przez facetów, którzy zarobili mnóstwo kasy w internecie" – wspomina lata 90. w książce "The Underground Is Massive: How Electronic Dance Music Conquered America" James Lumb z grupy Electric Skychurch grającej ambient i spiritual.

Dziś Dolina Krzemowa rozmawia na te tematy bardziej otwarcie. Edward Sullivan, szef Velocity Coaching, firmy doradzającej start-upom i prezesom dużych firm, mówi w rozmowie z "Wall Street Journal", że sytuacja zmieniła się w ostatnich pięciu latach. Wtedy mało kto interesował się psychodelikami, dziś 40 proc. jego klientów pyta go, czy wie, jak mogą one pomóc w pracy.

Spencer Shulem, szef start-upu BuildBetter.ai z Nowego Jorku, co trzy miesiące na łonie natury zażywa LSD dla poprawienia koncentracji i kreatywności. Czasem też stosuje mikrodozowanie LSD w trakcie pracy zdalnej. Tłumaczy, że zmuszają go do tego wysokie wymagania funduszy i inwestorów, którzy wkładają swoje pieniądze w start-upy. – Oni nie chcą normalnych ludzi ani normalnych firm. Chcą czegoś nadzwyczajnego, a ty nie urodziłeś się nadzwyczajny – mówi Spencer w rozmowie z WSJ.

fot. Litvinova Oxana/Shutterstock

Takim zwyczajom sprzyja dość luźne podejście firm z Doliny Krzemowej do testów na wykrycie narkotyków i innych substancji psychoaktywnych u pracowników. Jedni więc biorą specyfiki od dilerów, inni – ci najbogatsi – ponoć nawet wynajmują własnych chemików. Na wspólne branie umawiają się przez zaszyfrowane komunikatory. Niektóre prywatne imprezy dla menedżerów najwyższych szczebli są nie tylko płatne, ich uczestnicy muszą też podpisać deklaracje o zachowaniu poufności.

Czekając na śmierć ego

– Psylocybina (grzyby) czy LSD zwiększają tzw. neuroplastyczność, czyli proces reorganizacji i powstawania nowych połączeń w mózgu. To może przynieść i dobre, i złe skutki. Przy dużych dawkach człowiek może zastanawiać się nad rzeczami, nad którymi nigdy się nie zastanawiał. Na przykład nad tym, czy to dobrze, że chodzimy na dwóch, a nie czterech nogach. Dochodzi do kwestionowania bazowych koncepcji własnego ja, człowieczeństwa, świata – tłumaczy terapeuta Tomasz Kwieciński z Polskiego Towarzystwa Psychodelicznego, który jako facylitator prowadzi sesje w Holandii.

W ceremonii zwanej też sesją terapeutyczną może dojść bowiem do momentu zwanego "ego death" (śmierć ego). Człowiek pod wpływem wychodzi wtedy z własnego ciała i patrzy na wszystko z boku. – Trzeba zrozumieć funkcjonowanie tych środków. To nie jest kawa czy koks, który bierzemy, kiedy chcemy posiedzieć dłużej bez uczucia senności. Psychodeliki niejako odmładzają mózg i zacierają utarte schematy myślowe, tworząc przestrzeń do nowych kierunków myślenia – mówi Kamil, designer z Małopolski.

Zazwyczaj bierze grzyby, będąc samemu, choć zaznacza, że nowicjusze koniecznie powinni to robić z facylitatorem. Jest po uczelni artystycznej, więc – jak mówi – z nielegalnymi substancjami miał do czynienia od zawsze. – Ale jakoś koło 2018 roku ludzie zaczęli rozumieć negatywne skutki narkotyków i alkoholu i w zasadzie symultanicznie przeszli w stronę psychodelików – opowiada Kamil. I wymienia dwa powody.

Po pierwsze, w środowiskach kreatywnych inne stany świadomości pomagają w pracy. Drugi powód to rozwiązywanie problemów psychicznych. – To epidemia w środowisku kreatywnym. Temat psychiatrów można poruszyć prawie zawsze. Ludzie kreatywni mają taką tendencję, ale też na studiach chętnie są karmieni elitaryzmem. Do branży wchodzisz, patrząc na gwiazdy kreatywne i chcąc tworzyć wielkie rzeczy. A kończysz, trzepiąc piętra bloku dla dewelopera, grafiki czy inputy w aplikacjach – mówi designer.

Nie ma harmonogramu, według którego bierze grzyby psylocybinowe. Po kilku tygodniach od sesji terapeutycznej można wziąć je po raz kolejny, czyli odbyć kolejną podróż. – Ale nie musisz i zwykle nie czujesz potrzeby. Czasem miałem przerwy dwa miesiące, czasem pół roku, czasem rok. Ważne jest to, że utrzymuje się po tym bardziej otwarte podejście do życia i lepsze funkcjonowanie umysłu. Tak przez parę miesięcy mniej więcej. Zwłaszcza jeśli masz problemy depresyjne. Wtedy można to porównać do zamglenia umysłu – opisuje Kamil.

I zwraca uwagę, że możliwe są niebezpieczne skutki uboczne, zwłaszcza u osób z genetycznymi skłonnościami do psychoz: – Dlatego, jak ze wszystkim, trzeba podejść do tego świadomie i odpowiedzialnie.

– Dzięki grzybom potrafiłam spojrzeć w głąb siebie, wyciszyć się, poznać cel swojego istnienia i na nowo osadzić w rzeczywistości. A jeśli chodzi o kreatywność, to nie, bardziej szukałam chyba produktywności – mówi 32-letnia Hanna Zagulska z Warszawy, specjalistka od PR.

Grzyby psylocybinowe fot. Adrian Cieslak/Shutterstock

Sama siebie nazywa "starą grzybiarą". Zaczęła osiem lat temu, w sumie brała ponad 20 razy: najpierw dla doznań, potem dla głębszego tripa. Z pracownikami korpo z branż reklamy, marketingu, IT, komunikacji jeździli na dłuższe pobyty w góry lub nad jezioro i tam spożywali. Jednak nie były to takie wyjazdy, które specjaliści by pochwalili. Zagulska zaznacza, że była wtedy uzależniona od wielu substancji: – Samo branie psychodelików może być męczące, bo trwa do ośmiu godzin i jeśli nie ma obok ciebie facylitatora lub osoby trzeźwej, to dużo trudniej ci zintegrować te doświadczenia psychodeliczne. Nie zawsze więc działało na mnie tak, jak można tego oczekiwać. Gdy więc grzyby ze mnie schodziły, momentalnie piłam alkohol albo wciągałam kreskę. Głód narkotykowy na inne substancje wciąż był za duży.

Po sześciu latach brania grzybów i zażywania innych substancji zrozumiała, że psychodeliki już nie dają jej tego, co obiecywały. Nie była rozluźniona, wręcz przeciwnie, a do tego nierozsądnie dokładała inne substancje. Nie miała jednak ani razu bad tripa. Za to ostatni trip był satysfakcjonujący. – Poczułam, że wiem, co robię, jestem bezpieczna i jestem tutaj po coś. Jak w kosmicznym filmie dotarłam na koniec wszechświata. I ten wszechświat mi powiedział: "No, to tyle. A teraz przestań ćpać, weź się za terapię i nie męcz mi więcej buły" – wspomina Zagulska. Powrót do pełnej trzeźwości nie był łatwy. Jak sama mówi, dopadł ją wtórny analfabetyzm. Miała problemy ze składaniem zdań. Nim zaczęła normalnie funkcjonować, minęło 10 miesięcy. Obecnie chodzi na terapię psychologiczną.

Raz świadkiem bad tripa był Kamil z Małopolski. – Ta osoba była po grzybach. Miała wrażenie, że się bardzo struła. Okazało się, że ma delikatny żołądek i objawy niestrawności po grzybach się pogłębiły. Potem jednak nie miała traumy. Inni też tak o tym mówią: nie jest to przyjemne, bo odczuwasz negatywne emocje, ale to raczej tyle. Możliwe są oczywiście skrajne przypadki. Możliwe też, że jak ktoś bierze pierwszy raz, to może odczuwać mocny pogłębiający się niepokój. Ale od tego są facylitatorzy, by do takich sytuacji nie doszło - mówi Kamil. A specjaliści zwracają uwagę, że niestety niewielu psychologów, psychiatrów czy terapeutów wie, jak pracować w wypadku długotrwałych komplikacji po bad tripie. W takiej sytuacji najlepiej wybrać się do specjalisty od integracji psychodelicznej.

To właśnie grzyby psylocybinowe są w Polsce najpopularniejsze. Jak mówią moi rozmówcy, rozwiązują one przyziemne problemy i "radykalnie odstresowują", załatwiają w jeden dzień to, co człowiek poczułby po dwutygodniowych wakacjach. Są wręcz darmowe, bo można je znaleźć na łąkach, choć zrywanie ich (a więc posiadanie) jest karalne. Ale można też zamówić je w internecie, choć i to jest oczywiście nielegalne.

LSD jest nieco trudniej zdobyć. Trzeba znać kogoś, kto ma dostęp. Mieć odwagę zamówić na stronie internetowej (dostępne są po polsku, płaci się kryptowalutami i odbiera paczkę w Paczkomacie lub za pomocą nierejestrowanej przesyłki Poczty Polskiej). Lub znać odpowiednie kanały w szyfrowanych komunikatorach. Jedna dawka LSD w postaci znaczka kosztuje od 40 do 60 zł. Papierek ten jest nasączony wodą z roztworem LSD. To najpopularniejsza forma przyjmowania tej substancji w pełnych dawkach (1 znaczek to ok. 200 mikrogramów LSD). Należy pamiętać, że kupując od dilera (czy to w prawdziwym świecie, czy w sieci) nigdy nie wiadomo, co dokładnie zawiera otrzymany specyfik.

"Przeżycie życia"

– LSD? Wsiadasz do rakiety, która ma wylecieć w kosmos. Tam jest przeciążenie, w środku fruwasz razem z fotelem, ale to ty trzymasz rękę na sterze. Grzyby? Ta sama rakieta, tylko że jesteś przywiązany do niej na zewnątrz i nie masz wpływu na to, gdzie polecisz. No, chyba że zrobisz to z facylitatorem, to wtedy pewnie da się tę intencję odnaleźć – porównuje 36-letni Paweł ze Szczecina, na co dzień product designer. Dlatego sam woli LSD.

Jego pierwszy, zupełnie przypadkowy raz przypada na początek 2017. W piątek zabrał trochę pracy z biura i umówił się z kolegą, że razem nadrobią wszystko w weekend. "Nie mam dziś za bardzo weny, ale ogólnie szykuję się od dłuższego czasu na takiego tripa LSD. Może chcesz razem ze mną?" – zapytał kolega. Paweł wspomina, że trochę się bał, bo nie miał o tym pojęcia. Ale się zgodził.

– I całe szczęście, bo to było przeżycie życia. Od tamtego momentu wszystko się zmieniło. Miałem bardzo silne doświadczenie podczas tego pierwszego tripa. Leżąc z zamkniętymi oczami, spotkałem alternatywną wersję siebie. Ten ja pokazał mi, jak będzie wyglądała przyszłość, jeśli będę funkcjonował tak, jak do tamtej pory. Jakbym oglądał film, w którym wszystko tracę: zdrowie, rodzinę, pracę – wspomina.

I wspomina, że wcześniej oszukiwał i okłamywał samego siebie. Umawiał się ze sobą na coś i tego nie robił. Brakowało mu odwagi i determinacji, by z pewnymi rzeczami się zmierzyć. W efekcie, zamiast zarabiać pieniądze, robił sobie długi, a w pracy nie dowoził projektów, tematów ani obietnic na czas. Był zły na cały świat i czuł się jego ofiarą. – Trip LSD pomógł mi zrozumieć, że to ja za to wszystko odpowiadam. Wpływam na to, jakie mam życie, jestem jego jedynym twórcą. Jeszcze pod wpływem pierwszego tripa powiedziałem sobie, że biorę się w garść i zaczynam coś ze sobą robić. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co dokładnie, ale to jest proces, który trwa do dzisiaj.

fot. Sendo Serra/Shutterstock

Aleksandra Maciejewicz, doradczyni inwestorów i start-upów, zwraca uwagę: – Według mojej obserwacji osoby z Polski zażywające grzyby psylocybinowe czy LSD nie traktują kreatywności jako nadrzędnego celu, a raczej jako taki traktują zdrowie psychiczne i dobrostan. Kreatywność przychodzi wtedy, gdy nie jesteś wypalony, nie masz stanów depresyjnych, twoje relacje interpersonalne nie cierpią. A właśnie tak też pomagają psychodeliki: terapeutycznie. Być może te proporcje w przyszłości się zmienią, kiedy normalizacja i popularyzacja substancji psychodelicznych w Polsce wzrośnie.

Widać to po Pawle. Po pierwszym tripie w życiu z czasem rzucił zupełnie marihuanę, od której – jak mówi – był mocno uzależniony. Zaczął uprawiać sport, zdrowiej się odżywiać i spędzać dużo więcej czasu w kontakcie z naturą. Wizja przyszłości, którą zobaczył podczas pierwszego tripa sześć lat temu, zmieniła go diametralnie. Od tamtego czasu brał LSD kilka razy, raz miał dwuletnią przerwę. Raz też miał bad tripa: był pewien, że umiera, płakał, ale już po wszystkim cieszył się, bo oczyściło go to z traumatycznych rodzinnych wspomnień.

A gdy zaczęło układać się jego życie w ogóle, zaczęło układać się i w pracy. – Bardzo dużo inwestuję w siebie: dużo czytam, rozwijam się, szukam sposobów na lepsze poznanie siebie, chodzę do psychologa, zwracam uwagę na to, co i jak mówię, jakich mam znajomych. Podniosłem jakość życia, także mentalnego. Tripy bardzo mocno wpłynęły na mój mental, a to wpłynęło na rozwój mojego biznesu – mówi mężczyzna. Obecnie od dłuższego czasu nie ma potrzeby przeżycia kolejnej sesji.

Do kawki przed pracą

Makrodawki, takie jak cały znaczek LSD czy kilkadziesiąt grzybów, są w biznesie używane do strategicznych decyzji, np. intencją właściciela firmy podczas sesji może być kwestia tego, czy ma ją sprzedać. Jak twierdzą moi rozmówcy, przy odpowiednim setupie, czyli wcześniejszym przygotowaniu i okolicznościach zażywania, taki właściciel firmy może dzięki psychodelikom ujrzeć przyszłość, sprawdzić, jak będzie się czuł już po jej sprzedaży.

– Z kolei przy mikrodozowaniu bazowa oś świata jest zachowana, ale przychodzą drobniejsze odkrycia, które już po fakcie wydają się oczywiste. Na przykład biznesmen kwestionuje czerwony kolor identyfikacji wizualnej i odkrywa, że to przecież powinien być zielony. Albo zna cztery podstawowe zasady marketingu i po zażyciu mikrodawki odkrywa, że stosował do tej pory tylko pierwsze trzy. LSD pokazuje, że można coś zrobić w inny sposób. Eliminuje czarno-białe obrazy, dodaje im kolorytu i wszechstronności. Na przykład w kimś, kogo nie lubimy, możemy zacząć dostrzegać pozytywne cechy. Ale i w kimś, kogo lubimy, zobaczymy cechy niefajne – tłumaczy Tomasz Kwieciński z Polskiego Towarzystwa Psychodelicznego.

To najczęstsza motywacja tych, którzy stosują mikrodozowanie: spojrzeć na wszystko z góry i odkryć nowe wzory, ścieżki i rozwiązania.

Poza zdobyciem samego LSD reszta jest prosta: trzeba wrzucić znaczek do 200 ml wody, odstawić na 48 godzin, by się rozpuścił i to wszystko. Potem dawkuje się strzykawką insulinową (ale nie do żył, a na język). Wystarcza to na miesiąc przy dawkowaniu co 2-3 dni. - To daje energię, poprawia humor, koncentrację, kreatywność, empatię, komunikację z ludźmi. To jest clue, dla którego w Dolinie Krzemowej wszyscy to robią. Dla mnie dodatkowym atutem jest to, że przy mikrodozowaniu ma się więcej energii. Ale ważne, by wziąć odpowiednią dawkę. Jak weźmiesz za dużo, masz psychodelię w głowie, jesteś rozdygotany. W połowie zdania nie pamiętasz, jaki był jego początek - mówi Wiktor, jeden z moich rozmówców.

Mikrodozowanie – LSD, ale także grzybów – jest popularne szczególnie wśród tzw. białych kołnierzyków, w branży kreatywnej, wśród programistów i właścicieli firm, którzy mieli już wcześniej jakieś doświadczenia psychodeliczne.

- Mam znajomego programistę, szefa dużej międzynarodowej firmy, który regularnie rozwiązuje problemy techniczne pod wpływem. Tylko on zjadł na tym zęby i wie, jakie dawki i kiedy. Poza tym ma swój żelazny protokół bezpieczeństwa i na przykład w ogóle nie kontaktuje się wtedy z ludźmi. Przełamuje ograniczenia psychodelikami. Bierze home office, z rana grzyba, idzie na spacer, wraca do domu i rozwiązuje problemy biznesowe - opowiada Wiktor, do którego jeszcze wrócimy.

Kto bierze psychodeliki

W 2010 roku troje naukowców (David J Nutt, Leslie King i Lawrence D. Phillips), posługując się danymi z Wielkiej Brytanii, sprawdziło 20 popularnych substancji pod kątem ich szkodliwości dla życia i zdrowia człowieka. Wzięli pod uwagę aż 16 kryteriów, w tym takie jak umieralność, wpływ na zdrowie mentalne, liczba popełnionych przestępstw przez osoby pod wpływem etc. Bezapelacyjne pierwsze miejsce zajął alkohol, który pobił na głowę drugą heroinę. Grzyby były na drugim końcu, pod kątem szkodliwości zajęły ostatnie, 20. miejsce. LSD naukowcy uplasowali na 18. miejscu.

Mimo tego psychodeliki powszechnie uważane są za bardzo szkodliwe i stawiane w jednym szeregu z takimi narkotykami jak kokaina czy heroina. "Szanowni, czy słyszeliście, wiecie, a może sami eksperymentowaliście w pracy z takimi specyfikami jak ketamina, psylocybina czy LSD?" – napisałem jakiś czas temu na portalu LinkedIn. W odpowiedzi część osób łączyła psychodeliki z narkotykami, opioidami czy lekarstwami na bazie amfetaminy.

fot. yurok/Shutterstock

Jednak gdy spytać specjalistów, okazuje się, że psychodelikami interesują się ludzie z najróżniejszych branż, choć często są to osoby, które pracują umysłowo. – Piszą do mnie bardzo różni ludzie, bywa to osoba z działu sprzedaży w hurtowni opon, menedżerowie biznesowi na poziomie C, prezesi firm, a nawet osoby z zarządów funduszy inwestycyjnych. Skala? Nie będę tu obiektywna, ale może w co drugim start-upie znalazłabym osobę, która zetknęła się z psychodelikami? – ocenia Aleksandra Maciejewicz, doradczyni w kwestii start-upów.

Użytkownicy mogą się też odnaleźć na facebookowych grupach dot. psychodelików. Największa z nich ma ponad 70 tys. osób, kilka mniejszych ma po kilkanaście tysięcy. Wiedza ich członków jest jednak na różnym, często bardzo nikłym poziomie i zdecydowanie nie można powiedzieć, że wszyscy to białe kołnierzyki czy pracownicy kreatywni.

– Ale ja w takiej wykształconej grupie społecznej z wielkiego miasta nie spotkałem się z negatywnym odbiorem środków psychoaktywnych. Co najwyżej z tekstami "to nie dla mnie". Trudno jednak powiedzieć, że psychodeliki niszczą życia i prowadzą do patusiarstwa, jeśli za oceanem mówią o nich ludzie o dużych zarobkach, zdobywający nagrody i pracujący w poważanych firmach – mówi Kamil z małopolskiego software house'u.

Inaczej jednak było u Pawła ze Szczecina: – Rozmawiałem o tym, że biorę LSD, z rodzicami, ale oni nie byli w stanie tego słuchać. Próbowali zrozumieć, ale jednak jest to za duża bariera. Oni mają wpojone, że to jest coś najgorszego.

Zakwasy po ayahuasce

– A u mnie wiedzą wszyscy: żona, rodzice, teściowie, nawet wspólnik – mówi Wiktor, lat ponad 40, współwłaściciel firmy doradczej z Warszawy. Zgłasza się w prywatnej wiadomości po moim ogłoszeniu na LinkedIn. "Wybacz, ale jako osoba zapracowana nie będę nic zapisywać. Mogę się umówić na rozmowę telefoniczną" – od razu zaznacza. A potem dopytuje o ochronę swej tożsamości. Nic dziwnego. Jego staż z psychodelikami wynosi 25 lat. I zawiera pełny pakiet doznań.

Zaznacza, że aby dobrze pracować z psychodelikami i świadomie z nich czerpać, trzeba poznać siebie w różnych stanach, sytuacjach, setupach, z różnymi ludźmi. Bo psychodeliki wpływają na człowieka całościowo: jeśli chce pod ich wpływem zmienić coś w życiu, to przy okazji zmieni i w swej pracy. I na odwrót: przygotowując się i pracując potem nad intencją dotyczącą pracy, "rykoszetem" polepszy się też komfort życiowy.

Wiktor eksperymentował i z grzybami, i z LSD, ale od 15 lat stosuje coś jeszcze. – Po pierwszej ceremonii ayahuaski zmieniłem swoje życie. Stwierdziłem, że nie mogę pracować dla kogoś i założyłem własną firmę. Do skrajności doprowadziłem kwestię uczciwości własnej, teraz to jeden z kluczowych aspektów przy podejmowaniu decyzji biznesowych. Jeśli czuję, że coś jest nie fair, nie wchodzę w to.

Kociołek z napojem ayahuaski fot. Dana Toerien/Shutterstock

Ayahuasca jest dużo mocniejszym psychodelikiem niż LSD czy grzyby. Jak mówi Wiktor, "to najtrudniejszy psychodelik, z jakim musiał się zmierzyć i widział, gdy ludzi przekręcało na trzecią stronę". Zażywana jest w formie napoju. Zawiera silną psychoaktywną substancję dimetylotryptaminę (DMT). Rośliny mające DMT są powszechnie używane przez południowoamerykańskie plemiona indiańskie i to właśnie tamten rejon uważany jest za kolebkę ayahuaski. Co bardziej zdeterminowani lecą więc np. do Peru, by przeżyć wszystko tam na miejscu.

Wiktor zwykle brał udział w wyjazdach do Czech. Ich organizator najpierw przeprowadza z każdym z uczestników wywiad. Sprawdza historię chorób psychicznych, pyta o wcześniejsze doświadczenia z psychodelikami, wstępnie omawia intencje uczestników. Każdy musi być dobrze przygotowany nie tylko merytorycznie, musi także na kilka tygodni przed ceremonią stosować odpowiednią dietę. W wyjazdach do Czech nie mogą brać udziału osoby, które mają mniej niż 25 lat, "bo trzeba mieć choć trochę doświadczenia życiowego, by móc pracować z ayahuaską".

Zazwyczaj w ceremonii bierze udział około 15 osób i 2-3 facylitatorów. Dobrze też, gdy przy wszystkim jest chociaż jedna osoba zupełnie trzeźwa, ale za to doświadczona z psychodelikami. Standardowo wszystko odbywa się w nocy, bo wzmacnia to efekty wizualne. Uczestnicy siadają na łonie natury, np. w lesie, co też wzmacnia doznania, i rozpoczynają sesję. Ważne jest też zapewnienie miejsc leżących w razie potrzeby, bo po psychodelikach człowiek różnie odczuwa temperaturę i czasem może być mu zimno. – Ja wolę w dzień i właśnie na leżąco, bo z definicji ciśnienie mam relatywnie niskie. Wolę ceremonie letnie, choć w zimie też mi się zdarzało. Ma to swoje uroki, ale jest zimno – mówi Wiktor.

Ważne jest, by był to bezpieczny teren, na którym nie pojawi się żaden nieproszony i niewtajemniczony gość. Uczestnicy muszą poczuć wolność i bezpieczeństwo. Po psychodelikach człowiekowi nie chce się jeść, ale mocno spada cukier. Dlatego dobrze mieć pod ręką jakieś owoce: winogrona, banany, mandarynki. I wodę, bo w trakcie doświadczenia ciało pracuje fizycznie i się odwadnia. – Na jednej z sesji ayahuaski leżałem pospinany z podkurczonymi nogami i nimi machałem. Po sesji miałem zakwasy – wspomina Wiktor. Z przydatnych akcesoriów wymienia jeszcze "kubełek do rzygania".

Wiktor zwraca uwagę na hipersensytywność, jaką ludzie osiągają po ayahuasce i w ogóle po psychodelikach. Dlatego dobrze, gdy każdy zmysł jest w trakcie sesji zaopiekowany. W tym celu odpalane są kadzidełka, a niekiedy zdarza się, że co bardziej utalentowani uczestnicy zaczynają improwizować na instrumentach muzycznych.

Cały ten setup – czyli przygotowanie i odpowiednie okoliczności sesji – jest bardzo istotny, bo w innym wypadku traumy czy problemy uczestników mogą się pogłębić.

Sama sesja trwa 3-4 godziny, ale można ją przedłużać. Zwłaszcza jeśli wyjazd jest dwudniowy. Wtedy każdego dnia pije się ayahuaskę, a wieczorem dzieli doświadczeniami. Ludzie stają się otwarci, czują wobec innych bliskość, nawet na twarzach widać rozluźnienie.

Koszt? Od 1,5 do 5 tys. zł (zależy od ilości dni, osób, cateringu, standardu miejsc noclegowych etc.). Z kolei bogacze z Doliny Krzemowej płacą od 28 tys. zł (ok. 7 tys. dol.) w górę, ale oni latają na Kostarykę do popularnego kompleksu Rhytmia. To luksusowe centrum medyczne, które swe terapie opiera właśnie na ayahuasce. Efekty jej zażywania firma nazywa "uzdrowieniem duszy" i chwali się rzekomo 98 proc. skutecznością wśród swoich klientów.

Zazwyczaj (wiele zależy od dawki i setupu) pierwszy etap sesji jest trudniejszy. Zanim człowiek w nią wejdzie i zrozumie, przeżywa ok. półtorej godziny ciężkich chwil, a w ich trakcie może pojawić się mocny niepokój. Druga część jest przyjemniejsza. Może w jej trakcie dojść do tzw. śmierci ego (ego death), czyli opuszczenia własnej świadomości, wyuczonych schematów i fundamentów, a następnie całkowitego popłynięcia. Niektórzy próbują nie dopuścić do "śmierci ego". – Ludzie często nie chcą tego puścić, męczą się z tym i to jest fizyczne wręcz cierpienie. A należy dać temu płynąć, o to chodzi w ayahuasce – tłumaczy Wiktor.

fot. onapalmtree/Shutterstock

I opowiada o jednej z sytuacji, jakich był świadkiem na ceremonii: – Widziałem, jak człowiek zachowywał się, jakby opętały go demony. Miał niekontrolowane ruchy, strasznie wierzgał nogami, jakby starał się od czegoś uwolnić. Krzyczał, że umiera. Błagał, żeby wezwać karetkę.

W takich właśnie sytuacjach wychodzi na jaw, czy ceremonia/sesja jest profesjonalna, czy też jest to przypadkowa zbieranina amatorów. Ludzie po ayahuasce są bardzo wrażliwi. Nie można nikogo wyśmiać, obrazić, a już tym bardziej zlekceważyć. Na tym polega rola facylitatorów: by wszyscy wcześniej o tym wiedzieli i by w trakcie samej sesji nie doszło do nieprzyjemnych incydentów. Empatia i świadomość tego, co może się dziać, są wśród uczestników kluczowe.

Mężczyzna wierzgający nogami przeżył. Gdy wszystko się skończyło, był zupełnie odmieniony. – Nie mógł przestać dziękować facylitatorowi. Okazało się, że w wieku sześciu lat uczestniczył w wypadku samochodowym, w którym zginęła jego matka. On się za jej śmierć całe życie obwiniał. Ayahuasca aktywowała mu nowe obszary w mózgu. Przeżył to traumatyczne wydarzenie jeszcze raz, ale w innym setupie. Zobaczył to z innej strony, w swojej głowie nadpisał tę sytuację, ale już bez tamtej traumy i to odmieniło jego życie. Innym razem facet rzygał na siebie i się cieszył. A potem chciał jeszcze za to dać facylitatorowi wszystkie swoje pieniądze – opowiada Wiktor.

On sam zwykle przygotowuje sobie intencje dotyczącymi rozwoju jego i jego biznesu. – Warto zrobić kilka intencji, choć na ceremonii czasem o nich zapominasz, bo często wychodzi na wierzch to, czego najbardziej potrzebujesz. Czytałem o menedżerze, który zabrał na ayahuaskę swój zespół, żeby wspólnie rozwiązali problemy biznesowe. Ale gdy już byli pod wpływem, to każda z osób okazała się własnym wszechświatem i stwierdziła, że musi rozwiązywać problemy: a to ze swoimi rodzicami, a to ze zdrowiem. O robocie nikt nie myślał.

Wiktor zna osoby, które po ceremoniach zaprzyjaźniły się ze sobą lub wręcz stały się parami. Sam próbował robić biznesy z ludźmi poznanymi na ayahuasce, ale to akurat nie skończyło się dobrze.

W sumie brał ayahuaskę ponad 40 razy. Od jakiegoś czasu nie bierze. Jak tłumaczy, "nie ma potrzeb podróży". Chodzi za to na psychoterapię, medytuje, wciąż poznaje siebie. Zwraca uwagę, że sama sesja to dopiero początek. Potem zaczyna się praca nad wprowadzeniem w czyn tych decyzji, które zapadły w trakcie podróży. To czasem zajmuje miesiące, a nawet lata. Dlatego psychodelików w dawkach terapeutycznych nie bierze się codziennie, a maksymalnie co kilka miesięcy.

Ale bierze "każdy". – Mam kolegę, który jest rolnikiem i jeździ na ayahuaskę, a po niej tworzy muzykę. Na ceremoniach widziałem samotne matki, emerytów, księgowych, programistów, kierowcę TIR-a, prezesów firm. Zresztą w środowisku biznesowym jest dużo więcej osób z doświadczeniami psychodelicznymi, niż ktokolwiek myśli. W moim otoczeniu przynajmniej jedna na pięć osób miała z tym styczność – szacuje Wiktor.

Uwaga na zagrożenia

Choć wiele osób mówi o doświadczeniu, które zmieniło ich życie, to psychodeliki mają też swoje ciemne strony. – To nie tak, że zapalę sobie zioło i będę miał fazkę. Tym można sobie zniszczyć umysł na całe życie – zauważa product designer Paweł ze Szczecina.

Lista spraw, które mogą pójść nie tak, jest długa. "To trochę tak jak z samochodami, one również ułatwiają nam życie, umożliwiają spełnienie niejednego marzenia i pozwalają lepiej zorganizować nasze działania. Ale z ich użytkowaniem wiąże się wiele problemów wynikających z nieprzestrzegania zasad ruchu drogowego i braku podstawowej wiedzy na temat obsługi pojazdu (a ta wiedza jest ogólnodostępna i każdy obowiązkowo przechodzi taki kurs). Z odmiennymi stanami świadomości jest znacznie gorzej: takich kursów praktycznie nie ma" – porównuje terapeuta Tomasz Kwieciński w książce "Follow the call. Terapeutyczne doświadczenia w poszerzonych stanach świadomości".

I nie chodzi tylko o bad tripy, które skończą się po kilku godzinach. Nie wszyscy jednak potrafią sobie poradzić z tym, co nastaje potem. – Przy psychodelikach bardzo ważna jest integracja, czyli to, co już po ceremonii w kolejnych tygodniach czy miesiącach zrobisz z jej efektami. Ogarnięcie sobie w życiu spraw, które wychodzą po ayahuasce, zajmuje dużo czasu i kłopotów. To niekoniecznie jest dobre dla każdego, niektórzy ludzie odlatują – opowiada Wiktor.

Takie sytuacje mogą zdarzyć się szczególnie u osób początkujących oraz na nieodpowiednio przygotowanych sesjach. 

– Gość ma rodzinę, dzieci i nagle stwierdza, że jedzie do Tybetu. W dupie ta żona i dzieciaki, on jest teraz oświecony i będzie zbawiał świat. Jaka praca? Jakie odkładanie na emeryturę? Przecież światłość mu na starość pomoże. I takie sytuacje wcale nie zdarzają się rzadko – opisuje Wiktor. I od razu przypomina mu się człowiek, który już po drugiej ceremonii ayahuaski stwierdził, że sam jest szamanem, który będzie teraz ayahuaskę dawał innym.

fot. ganjalex/Shutterstock

Podejście "weź ayahuaskę i wszystko się samo naprawi i uzdrowi" jest błędne. Konieczny jest odpowiedni setup, a ten zapewniają tylko profesjonaliści. Samozwańczy szaman natomiast zorganizował sesję w bloku na jednym z warszawskich osiedli. – Wzięła w nim udział dziewczyna, która miała ciężką traumę. Podczas ceremonii koledzy tego szamana dodatkowo zapalili jointa i zaczęli wyśmiewać tę dziewczynę. Ayahuasca w bloku!? I jeszcze mieszana z czymkolwiek innym!? Kretyni! – denerwuje się Wiktor.

W konsekwencji dziewczyna wpadła w jeszcze głębszą depresję i miała epizody psychotyczne. – Potem mój znajomy szaman, który jest prawdziwym profesjonalistą, musiał jej zrobić aż sześć kolejnych ceremonii przy wsparciu psychologa, by ją z tego wyciągnąć – opowiada mój rozmówca.

Dlatego każdy z moich rozmówców zwraca uwagę, że psychodeliki to nie zabawka, którą bierze się spontanicznie dla rozrywki. Nie jest dobrym pomysłem brać je samemu, najlepiej robić to wśród osób doświadczonych.

Przyszłość psychodelików

Według firmy badawczej BrandEssence światowy rynek psychodelików (wliczane w to są firmy prowadzące badania i działania dążące do ich legalizacji) w zeszłym roku był wart 4,9 mld dol. W 2029 r. ma to być już 11,8 mld dol. Na początku lipca Australia jako pierwszy kraj na świecie zalegalizowała grzyby psylocybinowe (i MDMA) jako leki na depresję, stany lękowe i uzależnienia. 

W Polsce na razie nie ma publicznej debaty na te tematy, ale według moich rozmówców to się zmieni. Paweł ze Szczecina: – Powstaje coraz więcej instytucji tym się zajmujących, jest coraz więcej badań. Ludzie zaczną podchodzić bardziej przychylnie, gdy zrozumieją, że psychodeliki mogą wyleczyć wiele chorób, stanów depresyjnych, nałogów.

Kamil, ten z Małopolski, przewiduje, że z psychodelikami będzie podobnie jak z marihuaną medyczną, która od kilku lat jest w Polsce legalna. Według niego legalne terapie psylocybiną to nad Wisłą realny scenariusz.

Także Wiktor, najbardziej doświadczony z moich rozmówców, uważa, że psychodeliki zostaną znormalizowane. – Jak zaczynasz o tym rozmawiać, to nagle ten coś słyszał, tamten coś wie, jeszcze inny próbował. Będzie jak z jointami: każdy się śmieje, że to niby narkotyk, a każdy jara. Gdy ludzie zrozumieją, że psychodeliki leczą z nałogów, depresji, to ogarną, że jedna ceremonia ayahuaski może dać więcej niż 10 sesji z psychologiem, w trakcie których nieustannie musisz cierpieć, i przestaną się tego bać. Najpierw psychodeliki zostaną znormalizowane w Stanach, potem w Niemczech i Skandynawii, a później przyjdzie czas na nasz zaścianek.

Zdjęcie główne: kolaż/Svetolk/Shutterstock
DATA PUBLIKACJI: 04.09.2023