Z polskiej aplikacji do walki z COVID-19 skorzystało tylko 7 tys. osób. Kosztowała miliony, teraz jest w powolnej agonii

Miały powstrzymać wirusa i udowodnić, że technologie można tak rach-ciach użyć do walki z najpoważniejszymi problemami, jakie dręczą ludzkość. Trochę ponad rok od wypuszczenia pierwszych aplikacji do śledzenia zachorowań wiadomo jedno: najbardziej realny efekt, jaki przyniosły, to koszt ich uruchomienia i utrzymania.

05.08.2021 04.40
Aplikacja ProteGO Safe śledzącazachorowania. Z polskiej apki do walki z COVID-19 skorzystało tylko 7 tys. osób. Kosztowała miliony

2 mln 98 tys. 63 – tyle razy pobrano rządową aplikację STOP COVID - ProteGO Safe od końca kwietnia 2020 roku do końca lipca 2021 roku. Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę fakt, że potrzebne są jako takie kompetencje cyfrowe, by się na nią zdecydować. Nie mówiąc już o wiedzy, że w ogóle istnieje specjalna aplikacja do śledzenia zachorowań. I nie chodzi o aplikację Kwarantanna Domowa, bo ta jest zupełnie inna, obowiązkowa i tylko dla osób, które właśnie trafiają do kwarantanny.

Na tym jednak kończą się optymistyczne informacje o STOP COVID - ProteGO Safe. Okazuje się, że nawet nawał zachwalających ją trolli na Twitterze, alarm RCB zachęcający do jej pobrania i kolejne starania rządu nie pomogły w tym, by faktycznie z apki był większy pożytek.

We wspomnianym okresie zaledwie 7042 osoby podały aplikacji PIN otrzymany od sanepidu i potwierdzający zarażenie wirusem. By zrozumieć, co konkretnie ta liczba nam mówi, przypomnijmy: do dziś na COVID-19 zachorowało 2,88 mln Polaków na całą 38-milionową populację. Możemy więc założyć (w najprostszym uśrednionym modelu), że na 2 mln aktywnych pobrań ProteGo było ok. 152 tys. przypadków COVID-19. A to oznacza, że o zarażeniu aplikacji dało znać zaledwie 0,5 proc. jej faktycznie chorych użytkowników. 

Aplikacja ProteGO Safe, mat. Ministerstwo Cyfryzacji

Z analizy Krzysztofa Izdebskiego dla Liberties wiadomo, że do 6 maja tego roku do apki trafiło 6 951 PIN-ów. Czyli przez ostatnie trzy miesiące doszło ich mniej niż sto. To pokazuje jej powolną, cichą agonię. Wprawdzie w tym roku dokonano poprawek trzech funkcjonalności, ale development praktycznie zamarł w marcu.

Łącznie wszystkie zawiadomienia (do 6 maja) wygenerowały niecałe 76 tys. tak zwanych kluczy, czyli sygnałów przesyłanych do osób, które mają aplikację i znalazły się w pobliżu zarażonego. Nie ma dokładnych danych, ile ostrzeżonych w ten sposób osób było faktycznie chorych. Jedyny ślad wskazujący na jakąkolwiek skuteczność apki to informacje o ilości testów na COVID-19, jakie zdecydowały się zrobić osoby, które system zawiadomił o ryzyku zarażenia. Było ich przez rok trochę ponad 4 tysiące. Dla porównania w ostatnich dniach, przy mocno zmniejszonej zachorowalności, takich testów dzień w dzień robionych jest między 40 a 50 tys.

I ostatnia już informacja: 6,125 mln zł kosztu stworzenia i utrzymania tejże aplikacji (tylko w tym roku: 1,34 mln). Widać wyraźnie: wiele hałasu o nic.

Tak bardzo o nic, że – jak przyznał nam departament ds. cyfryzacji działający w KPRM (czyli dawne Ministerstwo Cyfryzacji) – wystąpiono do Głównego Inspektoratu Sanitarnego z wnioskiem o ocenę, czy jest sens dalej w ogóle utrzymywać STOP COVID - ProteGO Safe. – To, że aplikacja nie ma sensu, nie działa i nigdy nie zadziała, było wiadomo w ubiegłe wakacje. Propaganda cisnęła ją jeszcze dobre pół roku dłużej – ostro ocenia Tomasz Zieliński bloger Informatyk Zakładowy, na którym już rok temu bardzo krytycznie opisywał efekty ProteGO Safe. I dodaje, że nawet długa wieloczłonowa nazwa aplikacji pokazywała, jaki był z nią problem. – Tytuł aplikacji miał łechtać twórców dwóch konkurencyjnych apek połączonych w jedną. Jako nazwa nie znaczył nic, brzmiał obco, nie potrafiła go powtórzyć mama, ciocia ani babcia – mówi Zieliński i tłumaczy, że rebranding miał miejsce dopiero wtedy, gdy już było wiadomo, że apka jest do zaorania.

Możemy oczywiście wyciągać wady polskiej wersji aplikacji i rozpisywać się o niedociągnięciach jej promocji, ale tak naprawdę to jej historia wcale nie jest wyjątkowa. Bliższe przyjrzenie się antycovidowym apkom z całego świata pokazuje, że problem jest znacznie szerszy. 

To tak naprawdę opowieść o zjawisku, które nazywa się technologicznym solucjonizmem, naszej nim fascynacji i stopniowym rozczarowaniu. 

Aplikacja ProteGO Safe. Do nieba czy do piekła?

Techsolucjonizm wraz z pandemią wyłonił się od Singapuru po Stany Zjednoczone. Tak nazywa się przekonanie, że na każdy nasz problem – od nazbyt długiego czekania w kolejce na poczcie po globalną pandemię – rozwiązaniem są technologie. Po wybuchu pandemii zwrot w stronę technologii wydawał się być naturalnym kierunkiem.

Aplikacja + sztuczna inteligencja + big data = magiczne rozwiązanie. Taka właśnie filozofia przyświecała programistom, analitykom i rządom w kolejnych państwach, które tworzyły specjalne aplikacje do śledzenia zakażeń. Skoro już niemal każdy ma smartfon, a ludzie nie chcą się zarazić, to będą grzecznie pobierać aplikacje, mieć je zawsze włączone, a jak zachorują, to dadzą apce znać. A ta za pomocą magicznego algorytmu przeliczy szansę na zarażenie osób, które miały wcześniej kontakt z chorym, i zawiadomi ich, że powinny jak najszybciej się zbadać i odizolować.

Brzmiało logicznie. Tak bardzo, że w Stanach i Europie już miesiąc od startu pierwszego lockdownu Apple i Google niespodziewanie ogłosiły, że wspólnie opracują rozwiązanie do walki z COVID-19. Miało wykorzystywać technologię Bluetooth do śledzenia kontaktów i ograniczenia skali zachorowań. Obaj giganci zapowiedzieli, że udostępnią swoje API (działające i na iOS, i na Androidzie) twórcom aplikacji zarządzanych przez organy ochrony zdrowia na świecie. Zrobią to za darmo i będą nie tylko otwarci w kwestii kontroli swojego oprogramowania, ale też nie dopuszczą, by ich API zostało użyte w sposób mogący zagrażać bezpieczeństwu użytkowników. – Google i Apple tworząc anonimowy protokół wymiany informacji, uniknęły prawdopodobnie nacisków, aby na bazie zbieranych informacji geolokalizacyjnych wskazywać rządom listę „osób” przebywających w pobliżu zarażonych. Sądzę, że robili to w pełni świadomi bezwartościowych rezultatów. Chodziło o zejście z linii strzału, gdy rządzący wierzyli jeszcze w aplikacje – ocenia Zieliński.

Aplikacja do śledzenia zarażeń, fot. Amani A / Shutterstock.com

Jakie by nie stały za tym intencje – zadziałało. Na bazie tego rozwiązania swoje aplikacje uruchomiło blisko 50 państw. Tylko czy te aplikacje działające w technologii nazwanej exposure notification naprawdę pomogły zwalczyć epidemię? Już rok temu jeden ze współtwórców polskiej apki mówił nam tak: – Nie ma właściwie o czym rozmawiać. Z tej aplikacji już nic nie będzie. Żałuję właściwie, że się za to zabrałem. Nie dlatego, że taka aplikacja to całkiem zły pomysł. Dlatego, że u nas nie da się czegoś takiego zrobić.

Po roku postanowiliśmy sprawdzić nie tylko ich skuteczność, ale także jakie wnioski z ich działania wyciągają dziś naukowcy i specjaliści od technologii? Czy spełniły się przewidywania współtwórcy ProteGO Safe?

– Nie wszystkie problemy rozwiąże aplikacja mobilna, machine learning, blockchain i... wstaw najnowszy buzzword. Aplikacje okazały się totalnie bezużyteczne, a w wartościach netto szkodliwe. Zajęły tyle miejsca w kanałach informacyjnych, że brakło miejsca na przekazy bardziej potrzebne i wartościowe – gorzko ocenia Zieliński.

Krzysztof Izdebski wzdycha: – To nie jest tak, że technologia niesie za sobą same problemy. Przecież to w końcu dzięki technologii mamy choćby szczepionki. Ale rzeczywiście wielu polityków, programistów, ekspertów miało i ma co do niej nazbyt rozbudzone nadzieje.

I dodaje, że problemem okazała prosta narracja: wystarczy aplikacja, by powstrzymać pandemię. – Zresztą to nadzieje, które od dosyć dawna się przewijają, że jak pojawią się otwarte dane, to jak ropa naftowa zasilą tę nowoczesną gospodarkę i wpłyną pozytywnie na demokrację oraz pozwolą ludziom podejmować bardziej racjonalne decyzje. Dziś widzimy wyraźnie, że takie wizje były naiwne. Podobnie jak naiwna była wiara w sprawczą moc covidowych aplikacji – mówi Izdebski.

Policzmy efekty aplikacji

Aplikacje covidowe mają opanować pandemię w oparciu o dane, ale dostęp do nich wcale nie jest łatwy i transparentny. Każde z państw, które aplikacje stworzyły, dane te zbiera samodzielnie i dzieli się nimi nieszczególnie szczodrze. Najłatwiej jest dotrzeć do informacji o pobraniach apek. Jak zauważa Fabio Chiusi z AlgorithmWatch, popularność mierzona pobraniami była kluczowa. Przez długi czas obowiązywała bowiem narracja, że co najmniej 60 proc. społeczeństwa musi używać apki, by przyniosła ona wymierne efekty. Ale okazało się to niemożliwe. Chiusi pisze: „Żadne z europejskich państw nawet nie zbliżyło się do 60 proc. Dane zebrane przez Liberties mówią o tym, że najbliżej tego progu są Niemcy – 33 proc., Anglia i Walia – 36 proc., Dania – 38 proc., Finlandia – 45 proc. i Irlandia – 48 proc.”.

Nawet w Finlandii, gdzie aplikacja Koronavilkku szybko stała się popularna wiosną tego roku w środku trzeciej fali, rządowi eksperci z rozczarowaniem pisali, że na 2,3 mln pobrań ludzie łącznie zgłosili aplikacji tylko 12 tys. przypadków zachorowania.

W Irlandii zaś naukowcy z Trinity College w Dublinie przeanalizowali 6 miesięcy działania tamtejszej aplikacji Covidtracker (od października 2020 do kwietnia 2021). Wyszło, że tylko co czwarty zarażony użytkownik aplikacji zgłaszał jej ten fakt, a w ostatnich miesiącach badania ten odsetek spadł do 15 proc. „Te dane sugerują, że podejście technology-first jest nieskuteczne i że ogólny proces realizowany na całym świecie z aplikacjami śledzącymi COVID-19 był wadliwy. Można go pożytecznie skontrastować ze sprawdzoną strategią przetestuj przed wdrożeniem, stosowaną przez osoby zaangażowane w opracowywanie szczepionek” – piszą irlandzcy naukowcy. 

Podobne wnioski płyną też z międzynarodowego badania „COVID-19 digital contact tracing applications and techniques: A review post initial deployments” opublikowanego w maju na bazie analizy działań aplikacji w Pakistanie, Australii, Szwecji i Chinach. Podstawowa myśl: apki nie są ani panaceum, ani srebrnym pociskiem. Przeciwnie – nie można jednoznacznie ocenić, czy faktycznie przyniosły efekty.

UK: kryzys urodzaju 

Najbardziej optymistyczne i przede wszystkim najbardziej szczegółowe dane przedstawił rząd Wielkiej Brytanii. Pod koniec 2020 roku tamtejszy zespół analityków doradzających w kwestii walki z COVID-19 dokonał szczegółowej ewaluacji. Aplikacja NHS Test and Trace została pobrana 21 mln razy na 34,3 dorosłych posiadających odpowiednio dobre smartfony, a regularnie używało jej 16,5 mln osób. Za jej pośrednictwem wysłano aż 1,7 mln powiadomień jako efekt stwierdzenia zarażenia u 560 tys. użytkowników. Efektem było – nie ma dokładnej liczby, tylko szacunki na podstawie dwóch modeli statystycznych – zapobieżenie między 4200 a 8700 przypadkom śmierci. Dla porównania przed wykonaniem ewaluacji łącznie w UK zachorowało na COVID-19 1,89 mln osób, a zmarło 32,5 tys.

Aplikacja NHS, fot. Ben Thornley / Shutterstock.com

Można by tu mówić o faktycznie sprawnym wciągnięciu technologii w sprawną pomoc, ale sytuacja nie jest taka prosta do oceny.

– Po pierwsze, w Wielkiej Brytanii rząd zaproponował obywatelom dwie aplikacje wspierające walkę z pandemią. Po drugie, obie od początku były ściśle powiązane z NHS, czyli publiczną opieką zdrowotną i korzystanie z nich dawało wymierne korzyści, w tym także informacyjne dla pacjentów – mówił kilka dni temu podczas specjalnego panelu PDF CEE Talks: „Covid-19 contact tracing apps. Risks, potential and vision of the future” Andrew Stott, członek brytyjskiej rady ds. transparentności i konsultant Banku Światowego. – Rzeczywiście ludzie powszechnie zaczęli z nich korzystać, ale sytuacja wcale nie jest taka różowa. Ostatnio, gdy zaczęła znowu wzbierać fala zachorowań związana z Deltą, zaczęła też rosnąć ilość powiadomień, czyli PIN-ów wysyłanych przez aplikację. W ciągu 3 tygodni apka wysłała ich ok. 500 tys., w tym także do ludzi, którzy są zaszczepieni lub są ozdrowieńcami. Efektem jest rosnąca irytacja i coraz częstsze decyzje, aby aplikację po prostu odinstalować.

– Dodatkowo coraz więcej kontrowersji budzi także fakt, że NHS przy jej prowadzeniu współpracuje z kontrowersyjną firmą Palantir należącą do nie mniej kontrowersyjnego Petera Thiela – dodaje Stott. 

„No Palantir in Our NHS” – tak nazywa się kampania, która wybuchła na Wyspach Brytyjskich, gdy okazało się, że Palantir jest oficjalnym partnerem NHS w analizie danych covidowych. Specjalizujący się w analizie big data Palantir Technologies ma opinię jednego z najbardziej tajemniczych, a jednocześnie najbardziej kontrowersyjnych startupów w USA. Na tę opinię ciężko zapracował, ściśle współpracując z CIA, narażając się Amnesty International i obrońcom praw człowieka.

Projekt COVID-19 Data Store rozpoczęto jeszcze w marcu 2020 roku. Wtedy rząd UK przekonywał, że to będzie to tylko krótkoterminowy projekt, pomagający przewidzieć, jak najlepiej rozmieścić zasoby, aby poradzić sobie z pandemią. Dane pacjentów są „pseudonimizowane” przed ich przetworzeniem przez oprogramowanie Palantir. Jest to jednak proces odwracalny, który w razie potrzeby pozwala na ponowną identyfikację. 

Kontrakt został po cichu przedłużony w grudniu, kiedy NHS i Palantir podpisały dwuletnią umowę o wartości 23 milionów funtów (34 miliony dolarów). To pozwala kontynuować pracę do grudnia 2022 r.

Co stan, to aplikacja

Choć plan otwartego API do contact tracingu wyszedł od Google i Apple, czyli amerykańskich firm, to Stany Zjednoczone wcale nie były w peletonie uruchamiania własnych aplikacji. Wręcz przeciwnie. Pierwsze z nich – bo każdy stan pracował nad nimi osobno – pojawiły się dopiero w sierpniu 2020 r. Co więcej, najbardziej scyfryzowana część USA, czyli Kalifornia, ze swoją aplikacją zwlekała aż do grudnia. 

Za to już od odpalenia CA Notify wydawała się być hitem. Tylko pierwszego dnia pobrało ją aż 4 mln Kalifornijczyków, a w ciągu miesiąca na swoim telefonie miała ją jedna trzecia dorosłej populacji tego stanu. Ale z czasem coraz więcej analityków i ekspertów była zdystansowana do efektów wykorzystania technologii exposure notification do zwalczenia epidemii. W tekście dla „The Verge” Ryan Calo, profesor prawa i dyrektor Tech Policy Lab na Uniwersytecie Waszyngtońskim, mówił: – Wydaje mi się, że na tych, którzy stoją za tymi wysiłkami, spoczywa obowiązek wykazania dowodów, że przynoszą one pewien efekt. Do tej pory osobiście nie byłem przekonany, że istnieje jakikolwiek znaczący dowód skuteczności tego rozwiązania.

Aplikacja COVID Alert NY, fot. Igor Golovniov / Shutterstock.com

Powód jego dystansu był bardzo przyziemny. Kolejne uruchamiane w poszczególnych stanach aplikacje nie porażały ani popularnością, ani wyraźną skutecznością mierzoną zmniejszeniem emisji zarażeń. COVID Alert NY wypuszczona na początku października też początkowo została przyjęta bardzo entuzjastycznie, w ciągu 3 dni pobrało ją ponad 300 tys., a do lutego – aż 1,3 mln osób. Tyle że jak podliczył w lutym (czyli w środku trzeciej fali) stanowy Departament Zdrowia, łącznie skorzystało z niej tylko 3,4 tys. osób, co wygenerowało 2 tys. powiadomień do innych użytkowników. Czyli skuteczność sięgnęła okolic 1 proc. i od tamtej pory nie zanotowała widocznego wzrostu.

Aplikacja stanu Pensylwania została do marca pobrana ponad 775 tys. razy, a nawet, by zwiększyć jej popularność, zezwolono na to, by była dostępna dla użytkowników powyżej 13. roku życia. Tyle że i tak przez pół roku użyto jej zaledwie 1333 razy, co wygenerowało 645 alertów, z czego 91 osób zadzwoniło z prośbą o dalsze instrukcje. W Nevadzie i Michigan ściągalność aplikacji zamknęła się w okolicach 6 proc. mieszkańców, a liczba powiadomień liczona jest w sztukach, bo nie przekroczyła w żadnym z tych stanów nawet 300.

Najwyższe wyniki osiągnęła aplikacja stanu Virginia – COVIDWISE. Wystartowała jako pierwsza w USA w sierpniu 2020 r. i pobrało ją blisko 2,5 mln osób, czyli ponad jedna czwarta wszystkich mieszkańców i niemal połowa dorosłych między 18. a 65. rokiem życia posiadających smartfony. Od samego początku ten stan bardzo mocno wspierał aplikacje od strony kampanii informacyjnej (jej reklama dostała nawet nominację do nagrody Emmy). W efekcie w szczytowym momencie zachorowań – 18 lutego 2021 roku – apka wysyłała dziennie nawet 650 impulsów do swoich użytkowników, zawiadamiając o zagrożeniu zarażeniem. Jak duża była ich skuteczność, czyli czy skłoniły ludzi do testów i izolacji, nie wiadomo. Za to przynajmniej znany jest koszt stworzenia COVIDWISE – zaledwie 229 tys. dolarów.

Najlepszy lek na pandemię

Po drugiej stronie jest sytuacja z pierwszą w historii apka covidową, czyli singapurskim TraceTogether. Działa, jest popularna, wręcz stała się właśnie niemal obowiązkowa. Bo za każdym razem, gdy mieszkaniec Singapuru będzie chciał wejść na tzw. mokry targ lub do hawker center, czyli wielkich hal z jedzeniem, musi ją zeskanować. To jeden z elementów planu tamtejszego rządu na życie już na stałe z oddechem COVID-19 na karku.

TraceTogether, aplikacja covidowa z Singapuru, fot. Ascannio / Shutterstock.com

Ale społeczeństwa azjatyckie do restrykcji związanych z pandemią podeszły zupełnie inaczej niż mieszkańcy Zachodu. – I tu mamy jeden z najważniejszych wniosków po eksperymencie z covidowymi aplikacjami. Społeczeństwa nie dały się oszukać technologicznym błyskotkom. Ludzie nie uwierzyli w narrację, że sama technologia nawet bez sprawnego systemu opieki zdrowotnej i bez zabezpieczenia interesów przedsiębiorców wystarczy do zwalczenia pandemii. I okazali się w tym bardzo przewidujący – ocenia Izdebski. Dodaje, że gdyby od początku o tych aplikacjach mówić jako o wspierających zarządzanie pandemią, odciążających pracowników służb epidemiologicznych, ułatwiających życie w lockdownie, to nastawienie społeczeństw mogłoby być o wiele lepsze.

– Ale jest jeszcze jeden niezwykle pozytywny efekt tego eksperymentu. Zobaczyliśmy na żywo, jak bardzo dla ludzi ważnym i już rozpoznanym tematem jest kwestia prywatności i jej ochrony. Przecież to te kwestie w pierwszej kolejności wywoływały największe kontrowersje i o nie kolejne państwa faktycznie mocno zadbały przy tworzeniu aplikacji – podkreśla ekspert.

Pytanie tylko, czy ta wiedza faktycznie warta była ponad 6 mln zł zainwestowanych w polską aplikację.

Zdjęcie główne: DisobeyArt / Shutterstock.com