Tak tracimy na zmianach klimatu. Nie muszą uderzać po kieszeni, żebyśmy stawali się ubożsi
Kiedy idziesz oglądać obrazy z XIX wwieku, raczej masz świadomość, że tego świata już nie będzie. W przypadku krajobrazu uwiecznionego przez wielkiego polskiego malarza strata jest jednak większa, bo typowe widoki straciliśmy nie za jego życia, a naszego.
W niedzielę tłumy zebrały się przed Muzeum Narodowym w Warszawie. Żeby wejść do środka, swoje trzeba było odstać. Bilety sprzedawane w sieci rozeszły się, więc jeśli ktoś chciał obejrzeć obrazy Józefa Chełmońskiego, musiał ustawić się w długiej kolejce. 2 lutego był ostatnim dniem wystawy. Nic dziwnego, że chętnych nie zabrakło. Jak przypominało muzeum: „w historii sztuki polskiej Józef Chełmoński należy do najwyżej cenionych malarzy, a jego twórczość zajmuje miejsce szczególne”.
Wykreowane przez niego wizje natury, widoki wsi i sceny z życia jej mieszkańców od przeszło stu lat są uznawane za kwintesencję „polskości” w malarstwie XIX i początku XX wieku (…) Układ wystawy odzwierciedla najważniejsze dziedziny malarskich zainteresowań Chełmońskiego: ukazuje go jako kronikarza codziennego życia wsi, artystę zafascynowanego końmi, ich urodą, charakterem, żywiołową dynamiką ruchu, wreszcie jako wrażliwego obserwatora natury, dostrzegającego także duchowy, religijno-mistyczny wymiar jej bytu.
To oczywiste, że tamtego świata już nie ma i dlatego obrazy artysty tak przyciągają. Wydawać by się jednak mogło, że pewne rzeczy będą stałe. I w niektórych przypadkach tak bywa. Niedawno autor profilu Miejska Partyzantka Ogrodnicza zamieścił porównanie obrazu Van Gogha z perspektywą zarejestrowaną już we współczesnych czasach. Drzewo, które na pracy wielkiego malarza dopiero zostało posadzone, po 130 latach stało się potężnym, dojrzałym platanem. Wszystko wokół się zmieniło, tamtego świata też już nie ma, ale roślina została. Miała duże szczęście, bo przecież bardzo często drzewa przeszkadzają – zajmują cenne parkingowe miejsce, niszczą betonowy chodnik, opadające liście brudzą szyby samochodów.
Jaką wtedy wartość tracimy? Zburzony dom możemy odbudować w rok, to tylko kwestia środków materialnych. Samochód po trzydziestu latach jest gratem, człowiek po osiemdziesięciu latach jest wrakiem, a drzewo dopiero po stu latach zaczyna wchodzić w wiek dojrzały i dawać od siebie to, co ma najlepsze – zauważa autor Miejskiej Partyzantki Ogrodniczej.
To fascynujące, że wokół nas są jeszcze takie pomniki historii, niemi świadkowie dawnych czasów. Nie tylko budowle wznoszone przez człowieka, ale właśnie drzewa i rośliny. Podobnie powinno być z gatunkami zwierząt, ale wiemy, jak jest.
Przyroda też się zmienia. A raczej: odchodzi.
Chełmoński uwieczniał również ptaki. Istnieje duże ryzyko, że niedługo oglądać będziemy je mogli wyłącznie na jego obrazach.
- Ptaki z obrazów Chełmońskiego powoli znikają z naszego krajobrazu – zauważa Katarzyna Udrycka z Fundacji Noga w Łapę.
Malarz unieśmiertelnił bociany, żurawie, skowronki, kuropatwy, kokoszki wodne, czajki, wilgę, kraskę i sójkę, a także głuszce, cietrzewie i dropie. Te ostatnie być może znowu przyjdzie nam zobaczyć. Podziwianie wielu wymienionych jest jednak coraz trudniejsze.
- Gdyby Chełmoński chciał dziś malować skowronka, kuropatwę, czajkę czy kraskę w naturze, musiałby włożyć znacznie większy wysiłek w to, by je zaobserwować – mówi PAP Udrycka.
I przytacza alarmujące dane. W latach 70. XX w. załamała się populacja kuropatwy – z 7 mln osobników zostało 0,5 mln. Liczba ciągle maleje, choć jeszcze w latach 80. odnotowano niewielki wzrost.
Aż o 40 proc. spadła populacja skowronka. I to tylko w ciągu ostatnich 15 lat. Liczebność czajki spadła z kolei o kilkadziesiąt procent w ciągu ostatnich dwóch dekad.
W ciągu ostatnich 200 lat w Polsce wymarło 16 gatunków ptaków
Duża część z nich wymarła w ostatnich latach - w XXI w. wymarły np. dzierzba czarnoczelna, mewa mała, szlachar, więc widać duże przyspieszenie tego procesu. Problem w tym, że my nie odczuwamy zaniku bioróżnorodności, ponieważ ten proces zachodzi w ciszy i na co dzień jest mało medialny - ptaki nie spadają nam martwe z nieba, nie potykamy się o ich ciała. Spadek bioróżnorodności naszej awifauny widać jednak na wykresach – zauważa ekspertka.
„Kwintesencji polskości” uchwyconej na obrazach w zasadzie już nie ma. Powoli zacznie brakować jej w języku. Michał Świetliński tworzący mapy polskich regionalizmów zauważył niedawno na Twitterze, że jego czytelnicy zaproponowali w sumie 63 słów określających… błoto pośniegowe. W wielu regionach w kraju inaczej mówi się na tę breję. Blazgę. Brejdugę. Chlabrę. Jak widać, istnieje naprawdę wiele wariantów.
Ile z nich przetrwa? Siłą rzeczy z głowy będzie musiała wylecieć nazwa czegoś, czego się już nie obserwuje. Patryk Strzałkowski skomentował, że będziemy tracić słowa i to mało uświadomiony aspekt zmiany klimatu. A przecież znaczący, świadczący o bogactwie języka i wyjątkowości regionów.
Ekohydrolog Sebastian Szklarek w rozmowie z PAP zauważał, że „tak naprawdę porządną, śnieżną i mroźną zimę ostatni raz mieliśmy w 2011-2012 roku” i dopiero w ubiegłym roku poleżało więcej śniegu.
Jesienią i zimą warunki te ulegały zmianie, obfite opady śniegu i mniejsze parowanie pozwalały uzupełniać brakujące zasoby wodne. I to było charakterystyczne dla polskiego klimatu. Teraz zimą te zasoby się nie odbudowują - komentował.
Jakim świętem jest, gdy spadnie choć trochę śniegu. Można odnieść wrażenie, że wszyscy korzystają z okazji i czym prędzej gnają do parku, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że to okazja jedna na sto. Dzieci wyciągają zakurzone sanki, ślizgają się z górek, na czymkolwiek się da. Coś, co jeszcze 20 lat temu było codziennością zimowych dni, dziś ma rangę atrakcji. Klasyczna, charakterystyczna „polska zima” jest już w zasadzie wspomnieniem. Zamiast tego sensacją jest – jak głoszą nagłówki – „fala chłodu”, czyli kilka nocy na niewielkim minusie. W styczniu i lutym.
Siłą rzeczy lada moment w zapomnienie odejdą nazwy zabaw na śniegu czy sprzętów, na których sunęło się z górki. U mnie było to „jabłuszko” i może mniej ładny, ale dalej uroczy „dupolot”. Mógł być nawet nim karton brany z kiosku. Z czego? – zapytają niektórzy za parę lat.
Niby czas gna w szaleńczym tempie, ale wiele osób zauważało, że styczeń niemiłosiernie się ciągnął. Sam miałem podobne wrażenie. Zaryzykuję tezę, że to również rykoszet zmian klimatu. W ciągu ostatnich tygodni mieliśmy i powiew wiosny, i trochę śniegu, i jesienną szarówkę. Wszystko się miesza, nie ma znanej do niedawna stałości. Głowa wariuje: to w końcu jaką porę roku mamy? Jak ją nazwać?
Propozycje już padają i to kolejny efekt czekającego nas zubożenia
Zamiast czterech pór roku będziemy mieć w naszym regionie dwie: banalną ciepłą i równie nudną zimną. Przyszłe pokolenia będą drapać się po głowie, zastanawiając się, o co chodziło Vialdiemu (bądź Jackowi Cyganowi…).
I to jest właśnie nasza nowa rzeczywistość. Tak jak żegnamy słowa opisujące błoto pośniegowe, a nawet pory roku, tak zapominać będziemy, jak opisywać pierwszy wiosenny deszcz. Mżawkę. Letnią burzę. Bo jak już przychodzi chmura, to pada tak, że zalewa miasto. Gwałtownie, ale krótko. Mam wrażenie, że nawet deszcz jest już taki sam. Nieważne, czy pada w styczniu, czy w środku sierpnia, efekt jest identyczny: jakby ktoś z góry zrzucał na nas wiadro.
Być może i do tego się przyzwyczaimy. Każdy region w kraju inaczej nazwie swoją ulewę. Znajdzie charakterystyczne określenie dla miejskiej powodzi albo gwałtownego wiatru, który zamyka parki.
Trudno jakoś w to uwierzyć. Idziemy raczej w przeciwną stronę – wszystko jest takie samo. I to nie jest wyłącznie zasługą zmian klimatu.
Kiedy Miasto Jest Nasze komentowało plac czterech automatów paczkowych, użyło trafnego porównania: sceneria wyglądała tak, jakby poproszono algorytmy o wykreowanie typowego polskiego krajobrazu. Maszyny równie dobrze mogłyby stanąć w każdym innym miejscu w kraju i nikogo by to nie zdziwiło. Mogłyby? Dawno stoją. A za nimi charakterystyczne neony kilku tych samych sieci. Wszędzie jest tak samo. Znikają osiedlowe sklepiki, rynki, stragany, bazary, wszystkie żyjące swoim lokalnym rytmem, a w ich miejsca wchodzą bloki i sklepy na zasadzie kopiuj-wklej.
Niedawno zauważyłem automat paczkowy przyozdobiony łódzkimi regionalizmami. Zabawne zderzenie: coś, co jest symbolem unifikacji, próbuje zachować pamięć o wyjątkowości. Może tylko to nam zostanie po dawnych, innych czasach. I obrazy.
Zdjęcie główne: Domena publiczna via Wikipedia Commons