Od roku nie zainstalowałem żadnej nowej aplikacji. I dziwię się tym, którzy wciąż się nimi jarają
Od ponad roku nie zainstalowałem ani jednej nowej aplikacji. Korzystam zarówno z iOS jak i z Androida, a telefon jest dla mnie drugim najważniejszym narzędziem pracy, a mimo to od dłuższego czasu nie tylko nie zmieniam aplikacji, z których korzystam, ale także widzę takich, które chciałbym sprawdzić.
Przez długie lata szukałem swoistego „zen”, jeśli chodzi o narzędzia, których używam. Przeszedłem fazę testowania absolutnie każdej aplikacji do wszystkiego – do notowania, pisania, prowadzenia kalendarza, odbierania maili, etc. Do tego dochodziło testowanie co ciekawszych nowości – po części z zawodowego obowiązku, po części z czysto geekowskiego zainteresowania. Potem jednak przyszedł czas, gdy poszukiwania ustały, a nowe aplikacje przestały ciekawić. Od ponad roku mój telefon wygląda dokładnie tak samo. Ostatnią aplikacją, jaką zainstalowałem, był nieszczęsny Clubhouse, który wyleciał z telefonu niemal tak szybko, jak się na nim pojawił. Potem mój smartfon stał się strefą wolną od nowych programów.
Nowe aplikacje przestały ekscytować.
Po części ten stan rzeczy wynika z oczywistego faktu, że znalazłem zestaw narzędzi, który sprawdza się dla mnie najlepiej:
- Do maila: Gmail, jedyna słuszna, multiplatformowa opcja.
- Do zadań: Todoist, najbardziej rozbudowana darmowa apka tego typu.
- Do notatek: Evernote, po przestestowaniu absolutnie każdej alternatywy pod słońcem.
- Do kalendarza: Kalendarz Google, bo dość już miałem problemów z synchronizacją w dowolnym innym programie.
- Do muzyki: kombinacja Spotify i Apple Music, bo jedno ma lepsze playlisty, a drugie wyższą jakość dźwięku.
- Do haseł: kombinacja Bitwardena i Microsoft Authenticator, bo to najlepsze i najtańsze zabezpieczenie na wszystkich platformach.
- Do chmury: OneDrive, bo skoro i tak płacę za Office 365 i mam pełną integrację z Windowsem 11, to dlaczego miałbym używać czegoś innego?
- Do podcastów: Pocket Casts, bo choć Spotify ma już cały katalog słuchanych przeze mnie audycji, to Pocket Casts wygrywa wygodą i organizacją.
- Do wideo: Obowiązkowy YouTube, Netflix i Twitch. Z innych serwisów VOD korzystam wyłącznie na komputerze.
- Do obróbki zdjęć: Lightroom Mobile i Zdjęcia Google. Nic więcej nie trzeba, by obrabiać i archiwizować zdjęcia zrobione smartfonem.
Do tego dochodzi kilka istotnych aplikacji, jak banki, Orlen Pay czy mObywatel. Kilka mniej ważnych, jak Garmin Connect i szereg aplikacji do obsługi słuchawek, bo przecież każdy producent musi mieć swoją, nawet jeśli ta nic nie robi. Plus standardowy zestaw aplikacji społecznościowych i komunikacyjnych, Facebook, Instagram, Twitter, Messenger, Slack, Teamsy. I na tym z grubsza… koniec. W gry mobilne nie gram wcale, a strumieniowanie gier z chmury porzuciłem do czasu, gdy zapewni ono porządną jakość połączenia i brak opóźnień. Łącznie na smartfonach mam mniej niż 50 aplikacji, z czego z połowy korzystam okazjonalnie. Takich, które otwieram każdego dnia bez wyjątku jest może 10. Nazwijcie to cyfrowym minimalizmem, ja nazywam świętym spokojem.
Jednak znalezienie swoistego „zen” w użytkowanych aplikacjach to tylko połowa opowieści. W końcu z racji wykonywanej pracy regularnie przeglądam, co też nowego ukazało się w świecie programów. Używam też iPhone’a, którego sklep z aplikacjami regularnie podsuwa na stronie głównej najlepsze, najciekawsze aplikacje i… nie widzę tam absolutnie nic, co mogłoby mi się do czegokolwiek przydać.
Nie mówię oczywiście o aplikacjach specjalistycznych, np. do konkretnego hobby czy choćby obsługi smart domu, ale o aplikacjach codziennego użytku; praktycznych programach, które mogłyby w jakikolwiek sposób ułatwić mi życie. Tego typu aplikacje przestałem ostatnio widywać w ogóle. Czasem rzuca mi się w oczy jakaś aplikacja do customizacji smartfona z Androidem, ale szybko przypominam sobie, że nie mam już 16 lat i mnóstwa wolnego czasu, więc zabawa w zmienianie ikon kompletnie mnie nie interesuje. Podobnie nie interesują mnie różne śmieszne aplikacje, które postarzają lub odmładzają, na które moda przychodzi i odchodzi. One nic do życia nie wnoszą. Takie zaś, które coś wnoszą do życia, już mam. I na przestrzeni ostatnich miesięcy nie pojawiła się ani jedna nowa aplikacja, którą chciałbym do tego zestawu dołączyć.
Aplikacje przestały być ciekawostkami. Mają być przede wszystkim użyteczne.
Pamiętacie czasy, gdy furorę robiły aplikacje służące do dmuchania w mikrofon albo wydawania z telefonu odgłosu pierdzenia? Tak, ja też wolałbym o nich zapomnieć, ale nie da się ukryć, że kiedyś aplikacje traktowaliśmy jako ciekawostki. Powstawały tysiące zbędnych programów i programików, których jedynym zadaniem było zabawić nas przez parę minut i jeszcze więcej klonów popularnych aplikacji, których twórcy liczyli na szybki zarobek.
Dziś krajobraz aplikacji wygląda zupełnie inaczej. W myśl zasady „wyróżnij się albo zgiń” większość nowych programów… po prostu ginie. Rzadko kiedy pojawia się nowość, która jednocześnie ekscytuje i jest na tyle użyteczna, by użytkownicy zostali z nią na dłużej.
Oczywiście jest też opcja numer 3 – po dobiciu do trzydziestki stałem się znudzony i zblazowany, a emocje wywoływane przez nowinki są skutecznie tłumione rosnącymi stopami kredytu hipotecznego, inflacją i podatkowymi fikołkami miłościwie nam panujących. Sądzę jednak, że nawet jeśli lata obcowania z technologią siłą rzeczy odrobinę zaczynają rodzić w nas znudzenie, tak prawda leży gdzie indziej: dziś coraz bardziej uświadamiamy sobie, jakich programów naprawdę potrzebujemy, a które są nam zbędne. I nagle może się okazać, że gdyby dziś wyparowało 75 proc. zawartości sklepów z aplikacjami, nikt by tego nawet nie zauważył.