Zaproszenia do Clubhouse są na Allegro za 200 zł. Sprawdziłem tę apkę i po 15 min wyszedłem rozczarowany
Clubhouse zatacza coraz szersze kręgi i cieszy się coraz większą popularnością. Zachęcony ogólnym zainteresowaniem wszedłem na platformę i… po 15 minutach wyszedłem, zniesmaczony tym, co tam zastałem.
Dla tych, którzy jeszcze o Clubhouse nie słyszeli: jest to aplikacja, w której możemy brać udział w rozmowach audio. Nie musimy w nich aktywnie uczestniczyć - możemy biernie przysłuchiwać się trwającym konwersacjom i opuszczać je w dowolnej chwili.
Na ten moment aplikacja dostępna jest wyłącznie na iOS i wyłącznie na zaproszenie od kogoś, kto już ma konto w Clubhouse. Więcej o nowej platformie social-mediowej dowiecie się z naszego tekstu.
Po kilku dniach oczekiwania także i mnie udało się dołączyć do Clubhouse. Na recenzję platformy jeszcze za wcześnie, dam sobie co najmniej kilka tygodni, nim wydam o niej jednoznaczny osąd. Muszę jednak powiedzieć, że przy pierwszym kontakcie Clubhouse mnie odrzucił. Nie dlatego, że jego forma jest zła, ale przez sposób, w jaki już teraz niektórzy chcą tę platformę wykorzystywać.
Clubhouse to raj dla samozwańczych guru biznesu i naciągaczy.
Idea Clubhouse jest piękna, naprawdę. I już teraz udało mi się przysłuchać kilku niezwykłym konwersacjom, w tym rozmowie moich ulubionych zagranicznych YouTuberów o zapleczu ich pracy czy konwersacji artystów, w tym m.im. Deadmau5 i Chiary. Artyści światowej klasy, twórcy z milionami obserwujących, a my możemy przysłuchiwać się ich rozmowom a nawet brać w nich czynny udział. Rewelacja!
Nie brakuje też pokoi, gdzie ludzie po prostu wpadają podyskutować na tematy przeróżne. Przypadkiem trafiłem dziś rano na pokój, w którym producenci muzyczni rozmawiali o wykorzystywaniu klasycznych utworów pianistycznych we współczesnych beatach R’n’B. Co niezwykłe, w normalnych warunkach zapewne temat by mnie nie zainteresował. Na pewno nie przeczytałbym o tym długiego artykułu, raczej nie obejrzałbym o tym wideo na YouTubie. A na Clubhouse jednak przysłuchiwałem się przez pół godziny, jak mądrzy, utalentowani ludzie przerzucali się fragmentami klasycznych i współczesnych utworów muzycznych, rozkładając je na czynniki pierwsze.
Tym niemniej takie sytuacje to jak na razie wyjątek, bo po pierwszym otworzeniu aplikacji Clubhouse zobaczyłem przede wszystkim trzy grupy ludzi: guru biznesu, naciągaczy i marketerów.
Ci pierwsi traktują Clubhouse jak kolejną platformę, na której mogą złowić leszczy poszukujących prostych odpowiedzi na trudne pytania, gdzie odpowiedzią zwykle jest „kup mój kurs/książkę/program, to się dowiesz”. W ich pokojach nie trwają rozmowy. To raczej podcast na żywo, w którym guru z wysokości obwieszcza swoje wyjęte z wiadomej części ciała mądrości, a reszta może się łaskawie przysłuchiwać.
Ci drudzy już teraz zakładają pokoje w stylu „jak zarobić 1000 dol. w jeden dzień!”. Na szczęście na takie pokoje trafiłem tylko w języku angielskim i liczę na to, że Clubhouse stalowym mieczem moderacji szybciutko ukróci ich działalność, bo póki co daje wolną rękę propagatorom piramid finansowych i zarabiania na niecnych praktykach reklamowych.
Wśród naciągaczy nie brakuje też polskich januszy biznesu, którzy próbują zarobić na ekskluzywności Clubhouse. Po Allegro latają już wycenione na 100-200 zł zaproszenia do Clubhouse, które są niezbędne, by móc z aplikacji skorzystać. Dla jasności - dwa zaproszenia dostaje za darmo każdy nowy użytkownik aplikacji.
Ci trzeci badają zaś grunt. Sprawdzają, czy Clubhouse już teraz jest dobrą opcją dla ich marki bądź klienta. Niby przypadkiem pojawiają się w pokojach albo tworzą własne, prowadząc rozmowy na tematy pokrewne działalności, którą reklamują. Dla pracowników marketingu Clubhouse to bardzo łakomy kąsek, zwłaszcza w Polsce, gdzie platforma dopiero zaczyna budować popularność. Kto będzie pierwszy, ten będzie miał szansę przyciągnąć do siebie rosnący napływ lokalnych użytkowników, w tym wielką falę, która zapewne nadejdzie, gdy Clubhouse wyda aplikację na Androida.
I chociaż już teraz widzę, że Clubhouse ma ogromny potencjał i w swym założeniu może być rewolucyjny, tak powyższe trzy grupy robią wszystko, by obrzydzić go zwykłym użytkownikom. Ja to wszystko rozumiem, znamy się i lubimy z wieloma przedstawicielami świata marketingu, osobiście znam też kilku guru biznesu, w tym takich, którzy nie klepią bzdur wyczytanych w podręcznikach rozwoju osobistego, tylko dysponują solidną, merytoryczną wiedzą. Ale naprawdę - czy w sieci za mało jest miejsc do reklamowania swoich usług i produktów, by rzucać się jak drapieżniki na nową platformę, zanim ta na dobre stanie na nogi?
To naturalne, że tzw. „early-adopterzy” nowych platform to ludzie przedsiębiorczy, entuzjaści technologii albo tacy, którzy są po prostu ciekawi świata. Jednak osobiście mam już taki przesyt słuchania tych samych rzeczy od tych samych ludzi na wszystkich platformach, że gdy widzę kolejny raz to samo, tylko podane na Clubhouse, to nie mam ochoty brać w tym udziału.
Inna sprawa, że Clubhouse już dziś przyciąga przyciąga propagatorów teorii spiskowych, antyszczepionkowców, antycovidowców i antyfanów 5G. Cóż, wszystkie duże platformy społecznościowe pozbywają się tego elementu ze swojej wirtualnej przestrzeni, więc nic dziwnego, że ci szukają dla siebie nowych kanałów dotarcia.
Clubhouse jest wspaniałą ideą, która może nie przetrwać nacisku konkurencji.
Oprócz natłoku ludzi, którzy już teraz chcą coś za wszelką cenę sprzedać na Clubhouse, nowa platforma ma jeszcze jeden problem: giganci tech nie śpią.
Włodarze Twittera i Facebooka wiedzą, skąd wieje wiatr i widzą, że kolejni użytkownicy uciekają do Clubhouse. Robią więc w tej sytuacji to samo, co zrobili niegdyś ze Snapchatem - uruchamiają kserokopiarki i wdrażają nowe funkcje.
Twitter już teraz testuje nową funkcję Spaces, która wygląda niemal 1:1 jak Clubhouse, tylko że jest zintegrowana z główną aplikacją. Na razie testy są prowadzone na bardzo wąskiej grupie użytkowników ze Stanów Zjednoczonych, ale ze względu na błyskawiczny rozwój Clubhouse Twitter zapewne przyspieszy wdrożenie nowej funkcji.
Nad swoim klonem Clubhouse’a pracuje też Facebook. Dziwnym trafem (ironia) informacja o tym obiegła świat raptem pięć dni po tym, jak swoje konto w Clubhouse założył sam Mark Zuckerberg. Najwidoczniej to, co tam zobaczył, nie nastroiło go optymistycznie i w świat poszedł przekaz „czekajcie, Facebook zaraz będzie oferował to samo. Nie musicie zmieniać platformy!”.
Obawiam się, że nim Clubhouse przestanie być miejscem „ekskluzywnym”, dostępnym tylko na jednej platformie, Twitter i Facebook zdążą pokazać swoje klony pokojów audio, i zagarną dla siebie użytkowników zainteresowanych nową formą kontaktu z innymi ludźmi w sieci.
Pokoje audio to przyszłość.
Wszystko wskazuje na to, że pokoje audio są kolejnym krokiem mediów społecznościowych, zwłaszcza teraz, w czasie pandemii, gdy siedzimy pozamykani w domach i coraz bardziej rozpaczliwie tęsknimy za normalną międzyludzką interakcją. Oczywiście inną kwestią jest to, czy po tym, jak pandemia się skończy, nadal będziemy zainteresowani braniem udziału w wirtualnych rozmowach, skoro już można będzie brać udział w rozmowach na żywo.
W pokojach audio i samej aplikacji Clubhouse widać jednak przeogromny potencjał. To też aplikacja, która ma szansę trafić w gusta i zapotrzebowanie ludzi „zbyt starych” czy „zbyt poważnych”, by korzystać z TikToka i zbyt znudzonych/zniesmaczonych, by nadal korzystać z Facebooka. Jednak czy ta idea przyjmie się w obecnym wydaniu, będę mógł ocenić dopiero po kilku tygodniach testów, gdy już uda mi się odsiać marketing od wartościowych treści i sprawdzić to, co w nowej platformie najlepsze.