Kultura redaktora naczelnego, odcinek 3
Witajcie w trzecim odcinku z serii „Kultura redaktora naczelnego. O wszystkim co shitowe”. Tych, którzy nie wiedzą, co to za cykl, a dowiedzieć się chcą, odsyłam do odcinka pierwszego. Do drugiego też warto zajrzeć.
***
Za tydzień wybory, czyli w mediach (i nie tylko) robi się całkiem nieznośnie - poziom agresji zwolenników poszczególnych obozów politycznych sięga koloru krwisto czerwonego. I jak to bywa w przypadku takich konkretnych wyborów na tego, czy tamtego, głosuje się zupełnie nie na tego, czy tamtego, lecz na obozy światopoglądowe. Mówiąc wprost, głosuje się albo na świat konserwatywny, albo na świat liberalny.
Nie zamierzam tu agitować politycznie, natomiast chciałbym się z wami podzielić pewną obserwacją, która ma wiele wspólnego z tymi wyborami. W zasadzie to ze wszystkimi wyborami politycznymi - czy to na urząd prezydenta, czy parlamentarnymi, czy nawet samorządowymi.
Otóż konserwatyści zawsze stoją na pozycji przegranej.
Tak, wiem, brzmi niedorzecznie, zważywszy na to, iż w Polsce od przynajmniej 2015 r. wszystkie wybory wygrywają światopoglądowi konserwatyści. Trend ten jest w zasadzie globalny - w większości państw tzw. cywilizacji zachodniej do głosu doszli konserwatyści, niejednokrotnie przejmując władzę, bądź też bardzo rosnąc w opozycyjną siłę. Radzę jednak spojrzeć na sytuację w szerszej perspektywie.
Nasza cywilizacja od zawsze rozwija się w jednym kierunku - ku większemu liberalizmowi. Strzałka postępu jakoś nigdy nie chce iść w drugą stronę, czyli na przykład od wolności ku niewolnictwu, od swobód obywatelskich ku ich ograniczaniom, od uzyskania praw wyborczych do ich straty.
Owszem były w historii świata, także Polski, okresy, gdy wydawało się, że tak się właśnie dzieje, lecz zaraz potem następowały przełomy/rewolucje, które przyspieszały rozwój liberalizmu i to tak bardzo, że wręcz nadrabiały czas, gdy rządził konserwatyzm. Feudalizm w Europie upadł, przyniósł wolność chłopom, co z kolei skutkowało ustanowieniem praw człowieka i zrównaniem nas wszystkich wobec prawa. Komunizm w Polsce upadł, przyniósł swobody obywatelskie gospodarcze i to ze zdwojoną siłą - nadrabiamy stracony do zachodnich sąsiadów dystans znacznie szybciej, niż oni się rozwijają.
Dokładnie tak samo dzieje się z prawami różnych grup i mniejszości społecznych (oczywiście mowa o tych dużych grupach i mniejszościach, którzy stanowią kilka/kilkanaście procent społeczeństwa). Strzałka jest zawsze wycelowana w jednym kierunku - od braku praw, do pełnego zrównania w prawach z resztą społeczeństwa, nigdy odwrotnie. Mogą być okresy przejściowe, gdy zaostrza się kurs przeciwko mniejszościom, ale docelowo to zawsze oni wychodzą na swoje.
Tak właśnie będzie z... LGBT. Co dla wielu czytających te słowa nie mieści się zapewne w głowie, docelowo osoby LGBT uzyskają nie tylko prawa do zawierania związków małżeńskich, ale także do adopcji dzieci. Nie stanie się to jutro, ani pojutrze, w Polsce zapewne nawet nie popojutrze, ale że się stanie jest pewne.
A co najśmieszniejsze, konserwatyści - którym też przecież zależy na rozwoju ekonomicznym i edukacyjnym społeczeństwa - przyspieszają zmiany liberalne. Nie trzeba bowiem być Szerlokiem Holmesem, ani nawet Yuvalem Noahem Harrarim, by zrozumieć, że im społeczeństwo bogatsze i lepiej wykształcone, tym bardziej liberalne światopoglądowo.
Cóż, czy się więc to komuś podoba, czy nie, kiedyś geje będą mogli adoptować dzieci.
Nie będzie to ani proces szybki, ani równoczesny dla całego zachodniego świata, ale przyjdzie czas, gdy równe prawa dla przedstawicieli środowisk LGBT będą oczywiste dla ogółu społeczeństw. Tak jak dziś prawa kobiet wydają się nam... takie oczywiste, choć de facto wcale takie nie są.
Choć może się to nam dziś wydawać niedorzeczne, na przykład w Niemczech Zachodnich mężatki nie mogły bez zgody męża pracować poza domem aż do... 1957 r., a w Stanach Zjednoczonych prawa zabraniające mężatkom zawierania umów bez zgody męża istniały jeszcze w latach 60 ubiegłego wieku. W Szwajcarii z kolei - tak, w tej piekielnie bogatej, dystyngowanej Szwajcarii - kobiety uzyskały prawa wyborcze dopiero w 1971 r., a w kantonie Appenzell Innerrhoden jeszcze później, bo w 1990 r. Tak, dobrze czytacie, to zaledwie 30 lat temu
Zresztą z tymi prawami wyborczymi dla kobiet w 1918 r. Polska jawi się jak ultrapostępowy lewak, szczególnie w porównaniu z bogatym Monako (1962) czy dostojną Portugalią (pełne prawa wyborcze kobiet w 1976 r.), nie mówiąc o przedstawicielach świata arabskiego - Zjednoczonych Emiratach Arabskich (2006) czy Arabii Saudyjskiej (2015).
Podobnie długą drogę przebywa zrównanie praw czarnoskórych obywateli Stanów Zjednoczonych. Od zniesienia niewolnictwa w 1862 r. do podpisania przez prezydenta Lyndona Johnsona ustawy o prawach obywatelskich, która zakazywała dyskryminacji i dawała pełne prawa wyborcze czarnoskórym, minęło 102 długich lat. I niby prawa od 60 lat są, a przecież to w 2020 r. wybuchły największe protesty w historii USA przeciwko dyskryminacji czarnych. W końcu jednak - tak jak kobiety - czarnoskórzy swoją równość wygrają. Strzałka postępu zawsze idzie bowiem w jedną stronę.
Choć liberalizm zawsze docelowo wygrywa z konserwatyzmem, to konserwatyści są niezwykle potrzebni. Głównie po to, by trzymać w ryzach liberalny postęp - by zmiany nie następowały przesadnie szybko, by był czas na dostosowanie się jak największej części społeczeństwa do zmian, by w końcu korygować to, co finalnie będziemy uznawali za akceptowalne.
Życzyłbym sobie jednak, żeby dzisiejsi konserwatyści nie walczyli z LGBT - bo to konfrontacja docelowo przegrana - ale z rosnącym dyktatem największych firm technologicznych świata czy zmianami klimatycznymi. To dwa największe zagrożenia cywilizacyjne XXI w.