REKLAMA

Dwa lata temu jeden hashtag zmienił świat. #MeToo

Dwa lata temu internet pokazał, że może w nim zaistnieć ruch przekraczający granice państw, kultur i języków. 

Dwa lata temu jeden hashtag zmienił świat. #MeToo
REKLAMA
REKLAMA

Dopiero niedawno zrozumiałam, że MeToo dla wielu osób znaczy wiele różnych rzeczy. W wielkiej magmie pojęć mieszczą się wielkie opowieści z kolorowych okładek gazet i osobiste historie szeptane w tajemnicy przyjaciołom. Jest w niej poczucie wspólnoty i nadzieja, ale też gniew i żal, rozgoryczenie i wyrzuty sumienia, jest też bezsilność. To zdumiewające, jak wiele może się zmieścić w tak krótkiej deklaracji. Ale jednak się mieści.

Na MeToo można spojrzeć na wiele sposobów. Od strony systemowej, w której niewiele się zmieniło przez ostatnie dwa lata, od strony społecznej, w której przesunięcia są widoczne i jaskrawe, choć trudno ocenić, jak głębokie, i od strony psychologicznej, której w ogóle jeszcze ocenić nie sposób. Dla mnie MeToo to przede wszystkim setek tysięcy prywatnych opowieści, które wreszcie ujrzały światło dzienne, pokazując skalę milczenia, nadużyć i przyzwolenia na coś, na co nigdy przyzwolenia być nie powinno. Żeby jednak tego dżina wyzwolić z butelki, potrzebne były trzy bardzo konkretne historie. Historie, które zazębiły się, tworząc początek czegoś, co stało się jednym z najważniejszych ruchów naszego wieku.

Artykuł, świadectwo, hashtag.

Sukces ma wielu ojców i tak też jest w tym wypadku, nawet jeśli to rodzicielstwo toksyczne. Choć wielu mężczyzn pewnie wolałoby się zrzec ojcowskiego tytułu do Me Too, jeden z nich nie może. Harvey Weinstein stał się symbolem ruchu. Tytanem, który zamiast zjeść własne dzieci, sam został przez nie pożarty.

Nikt nie jest za wielki, by upaść?

O Weinsteinie szeptano w Hollywood latami. Wiele osób widziało, jak się zachowuje, jak nadużywa władzy, wiedziało, że kobiety nie mogą się przy nim czuć bezpieczne. Nikt jednak nie był w stanie nic z tym zrobić. Harvey Weinstein przez lata wydawał się nietykalny miał władzę, pozycję, znajomości i pieniądze. Dlatego, gdy w New York Timesie pojawił się słynny artykuł, wydawało się, że to niemal niemożliwe, że świat zatrząsł się w posadach. Jodi Kantor i Megan Twohey nie tylko powiedziały głośno to, czego wielu się domyślało i o czym szeptano w kuluarach. Przedstawiły dowody, zeznania i świadków, którzy zgodzili się mówić głośno o tym, co ich spotkało. Nagle okazało się, że stojącego w centrum Hollywood nietykalnego kolosa pokrywa siatka rys tak głęboka, że grozi mu nagle upadek.

Artykuł, który ukazał się 5 października 2017 r., opisywał trzy dekady molestowania seksualnego, którego miał dopuszczać się Weinstein. Kobiety, próbujące przez lata ujawnić przewinienia producenta, były systematycznie uciszane przez jego prawników. Podpisywano z nimi ugody i płacono im za milczenie. Przez te wszystkie lata tylko jedna poszkodowana poszła na policję. W 2015 r. Ambra Gutierrez zgłosiła nowojorskim organom ścigania, że była molestowana przez Weinsteina. Założono jej podsłuch, dzięki któremu nagrała, jak Weinstein przyznaje się do łapania kobiety za piersi. Prokurator umorzył jednak sprawę z braku dowodów.

Długość listy kobiet, które od tego czasu zadeklarowały, że były molestowane przez Weinsteina, wywołuje ciarki na plecach. Jest ich ponad 80. Znajdują się wśród nich zarówno szeregowe pracownice jego firmy, jak i czołowe gwiazdy Hollywood takie jak Angelina Jolie, Eva Green czy Uma Thurman. Lista zarzutów waha się od proponowania ról w filmach w zamian za seks, przez obmacywanie, po gwałt.

Weinstein przyznaje, że ma problemy ze swoim zachowaniem, jest starej daty i nieco za bardzo lubi seks, ale odrzuca oskarżenia o gwałt, twierdząc, że za każdym razem druga strona wyraziła zgodę na stosunek. Jego proces karny rozpocznie się dopiero w styczniu 2020 r. i może ciągnąć się latami. Dopiero wtedy dowiemy się, czy ten stary kolos rzeczywiście jest zbyt wielki, by upaść.

#MeToo. Na początku był hashtag.

Pierwszy raz zobaczyłam go na swoim Facebooku. MeToo mogło już nabierać prędkości w Hollywood, ale za granicą dla dziewczyn, które nie interesują się doniesieniami o słynnych amerykańskich producentach, MeToo zaczęło się dopiero tam. Od hashtagu zalewającego internet, pojawiającego się na tablicach tak zwanych znanych kobiet, koleżanek z dzieciństwa, dziewczyn, których właściwie nie znamy, ale jakimś cudem mamy je w znajomych. To zależy od środowiska – był wszędzie albo pojawiał się sporadyczne. Jedno było pewne – historie, które do tej pory były zbyt wstydliwe, by się nimi dzielić, nagle zaczęły wypływać na światło dzienne. Okazało się, że może i są bardzo osobiste, ale w żadnym wypadku nie są wyjątkowe. MeToo otworzyło oczy na skalę i powszechność molestowania, przemocy seksualnej i zwykłego seksizmu. Historie były opowiadane w wielu językach na wszystkich szerokościach geograficznych. Liczba kobiet, które powiedziały MeToo, była szokująca. Nagle okazało się, że przemoc seksualna to element uniwersalnego doświadczenia kobiecości. I właśnie ta powszechność tak wstrząsała, i właśnie ona otworzyła nam oczy, za którymi kipiał, ukrywany często latami, żal i gniew.

Historia hasła, które miało moc sklejenia ze sobą setek tysięcy bardzo prywatnych opowieści, jest niemal symboliczna. Pierwszy raz narodziło się w 1997 r., gdy 13-latka zdradziła Taranie Burke, że była molestowana seksualnie. Kobieta nie wiedziała, co odpowiedzieć dziewczynie, która przecież była jeszcze dzieckiem. Zabrakło jej słów. Jedyne wzorce kulturowe, jakie istnieją w takim wypadku, to wzorce milczenia. Dopiero później doszła wniosku, że słowa, których jej wtedy zabrakło, to właśnie „me too” i że to one mają siłę przebić się przez samotność milczenia. W 2006 r. Burke założyła organizację Just Be Inc i rozpoczęła MeToo, tworząc hashtag, który dużo później, niejako przypadkiem, stał się tak ważnym symbolem.

Przypadkiem, bo kiedy aktorka Alyssa Mialno zachęcała w słynnym tweecie wszystkie osoby, które były kiedyś molestowane seksualnie, do napisania „MeToo”, nie wiedziała, że odwołuje się do hashtagu, który nie dość, że już wtedy istniał, ale był używany dokładnie do tych samych celów. Oddźwięk na ten apel przeszedł wszelkie oczekiwania. Komentarze i statusy w mediach społecznościowych zaroiły się od różnego rodzaju opowieści. Ofiary, zachęcone tym, że nie są same i ktoś wreszcie chce je wysłuchać, przemówiły. Do końca dnia „me too” napisano ponad 200 tys. razy, do końca 16 października aż 500 tys. Na Facebooku w pierwsze 24 godziny do hashtagu odwołało się 4,7 mln osób.

Cienie i krytyka MeToo.

MeToo, jak każdy ogromny ruch społeczny, nie ustrzegł się przed zarzutami. Artykuł w New York Timesie wywołał lawinę oskarżeń o nadużywanie władzy w miejscach pracy. Część społeczeństwa poczuła się zagrożona. Mężczyźni deklarowali, że boją się fałszywych oskarżeń o molestowanie seksualne. W tego typu sprawach często nie ma nagrań, zeznań świadków czy bezpośrednich dowodów. Oskarżenia potrafią być bardzo trudne do udowodnienia, ale też do obalenia, argumentowali. Procesy wymagają czasu, a dochodzenie prawdy jest nie tylko trudne, ale i delikatne. Obie strony tymczasem muszą się liczyć z szybkim osądem dokonywanym na kolanie przez opinię publiczną, która źle znosi niepewność i niechętnie godzi się z wyrokiem nie wiemy, jak było naprawdę”.

Rozumiem lęk mężczyzn przed fałszywymi oskarżeniami, przed którymi tak trudno się bronić. Winnym nie jest ruch, ale nasza niecierpliwość i tendencja do szybkiego wydawania wyroków. Namawianie do wysłuchania historii potencjalnej ofiary nie oznacza jeszcze skazania każdego, kogo ona wskaże. MeToo zachęca do ujawniania historii związanych z molestowaniem, nie zachęca do zmyślania ich.

Ten nagły lęk niesie też ze sobą, przynajmniej na poziomie deklaratywnym, poważne negatywne konsekwencje dla kobiet. Mężczyźni na wysokich stanowiskach zaczęli mówić publicznie o tym, że nie chcą być mentorami kobiet czy jeździć z nimi w delegacje, bo boją się oskarżeń o molestowanie seksualne. Według przeprowadzonego w 2019 r. w Stanach Zjednoczonych badania, wzrosła liczba mężczyzn, którzy deklarują, że nie tylko boją się spotkań w cztery oczy z koleżanką w pracy, ale nawet zatrudniania atrakcyjnych kobiet. Większość kobiet nie jest jednak demoniczną Amy Dunn, a te deklaracje przypominają szowinistyczny szantaż  albo przestaniecie mówić o molestowaniu w pracy, albo odsuniemy was od siebie, a przypominamy, że to my rządzimy firmami.

Co ciekawe, to samo badanie rozwiewa inny często deklarowany przez mężczyzn niepokój. W ankiecie, w której trzeba było zidentyfikować zachowania, które są molestowaniem w pracy i te, które nim nie są, panowie poradzili sobie śpiewająco. Być może to po prostu brak pewności siebie lub kilka strasznych miejskich legend podkopało tak pewność siebie mężczyzn, bo recepta na brak molestowania jest przecież prosta - nie wiesz, jak się zachować, zachowaj się przyzwoicie.

Nie zmieniło się nic. Zmieniło się wszystko.

Za wcześnie, by oceniać skutki MeToo w skali makro. Choć ruch nie przyniósł ze sobą wielkiej rewolucji systemowej, zmieniły się przepisy wewnętrzne niektórych firm i koncernów. Choć nie zmieniło się prawo, gdzieniegdzie zmienił się obyczaj. Najważniejsze zaś, że zmieniło się coś innego, trudniejszego do uchwycenia. Samo podejście do oskarżeń o molestowanie. Przestały być zamiatane pod dywan i traktowane z góry jako niewiarygodne. Nagle okazało się, że może warto wysłuchać ofiar i sprawdzić, czy ich oskarżenia mają sens. Pojawiły się procesy, które wcześniej byłyby niemożliwe, kilka nietykalnych osób straciło posady, firmy musiały tłumaczyć się ze swoich wewnętrznych polityk.

A co najważniejsze ofiary odkryły, że warto mówić o tym, co je spotykało i spotyka. Jednym z najpotężniejszych narzędzi w ukrywaniu nadużyć jest bowiem separacja i mur milczenia. Zrobienie w nim wyłomu jest osiągnięciem, którego nie sposób przecenić. Jeśli każdy ma tylko swój kawałek układanki i swoje podejrzenia, to nie da się z nich stworzyć zrozumiałego obrazu, dopiero połączone w całość pokazują pełną historię. Jeśli wszyscy milczą, obraz nigdy nie zostanie ułożony w całość, a prawda nigdy nie zostanie ujawniona. Przez lata mieliśmy do czynienia z rozbitym kalejdoskopem, który nie pozwalał nam zobaczyć rzeczywistości takiej, jaka jest. Przemilczane historie tworzyły zasłonę, która pozwalała ukryć brzydką prawdę.

REKLAMA

To zmienił hashtag. Pozwolił przemówić i pokazać, że samotność bycia ofiarą molestowania jest pozorna, sztucznie stworzona przez opresyjne reguły głoszące, że o pewnych rzeczach się nie mówi, że wstyd dotyka nie oprawców, ale ich ofiary.

Rozumiem mężczyzn, którzy nagle mogą się czuć skonfundowani tym, że zmieniają się normy tego, co społecznie dopuszczalne. Którzy czują, że muszą kwestionować swoje pierwsze odruchy i zastanawiać się, czy ich zachowanie z pewnością jest odpowiednie. Wierzę w to zagubienie, choć nie mam też złudzeń, że jest chwilowe. Zmieniły się bowiem normy tego, co akceptowalne, ale nie tego, co przyzwoite. Nieprzyzwoite przestało być po prostu akceptowalne. Jeśli ceną za zmniejszenie liczby ofiar molestowania seksualnego ma być częstsze krytyczne analizowanie swoich zachowań przez część społeczeństwa, to wybaczcie, ale jestem w stanie z tą ceną żyć.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA