Kupiłem 1000 numer Kaczora Donalda
Byłem tam. Byłem tam w 1994 roku, kiedy to czasopismo dla dzieci Mickey Mouse zamieniło się w Kaczora Donalda. Za sprawą pobliskiego antykwariatu byłem tam zresztą jeszcze wcześniej. Ale zacznijmy wszystko po kolei.
Trzymam właśnie w moich dłoniach tysięczny numer Kaczora Donalda. To wprawdzie nasze pierwsze spotkanie od jakiegoś 2000, no może 2001 roku. Ale przez długi czas stanowił istotny element mojego życia. Twojego prawdopodobnie też, ponieważ w szczytowym momencie liczył sobie 250 000 egzemplarzy nakładu.
Nie sposób jednak udawać, że wszystko zaczęło się w 1994 roku. Już w 1938 i 1939 roku w Polsce ukazywała się „Gazetka Miki”. To oczywiście bardziej przerażające, niż rozczulające, gdy wyobrazimy sobie, że na świecie właśnie lata świetności przeżywał Adolf Hitler, zaś w Polsce na licencji drukowano „Figle Figlarzy”. Wtedy jako „Zagadki + Figliki + Wymyślił + Sam + Miki”.
1994 to nie był początek
Przejdźmy więc do czasów bardziej współczesnych. Kończy się komunizm, a Polska uboga i zniszczona latami rządów socjalistów powoli zaczyna rozkochiwać się w kulturze świata zachodniego. Na ten podatny grunt w okolicy 1990 roku spada czasopismo Mickey Mouse. Krótko, między 1991 a 1992 rokiem, ukazywać będzie się jeszcze Donald Duck. Znam je stosunkowo dobrze i wspominam z sentymentem, ponieważ tuż obok mojego domu w Płocku w drugiej połowie lat 90. na tyłach tzw. „Stodoły” otwarty jest antykwariat. Regularnie, garściami, wynoszę wówczas z niego stare komiksy o Tytusie i Kaczorze Donaldzie, zwłaszcza że za równowartość 3 złotych można było wynieść kilka numerów używanych gazetek.
Z jednej więc strony, o czym za chwilę, biegam co tydzień do kiosku po Kaczora Donalda, a z drugiej - nadrabiam historyczne wydania Donald Duck i Mickey Mouse. Szybko zresztą powoduje to w młodym umyśle konfuzję, dlaczego np. Goguś Kwabotyn to Gąsior Gladstone, a Sknerus McKwacz – Sknera Mac Kwak. Nawet chyba Kaczogród, choć pamięć zawodna, nazywany jest czymś na kształt Kaczenburga.
Gdzieś tam w tle ukazywał się jeszcze „Donald i Spółka”, którego nigdy nie miałem okazji czytać. Tych problemów z tłumaczeniem - o ile pamięć mnie nie myli - nie było natomiast w Komiksach Gigant. Pierwsza seria wydawana była w latach 1992-1994, zaś grzbiet po zebraniu kompletu zdobiła podobizna psa Pluto na czerwonym tle. Pamiętam, że miałem 9 i 10 numer, a kilka kolejnych dozbierałem w antykwariacie, ale nigdy nie udało mi się zdobyć kompletu.
W 1994 roku powstaje „Komiks Donald”
Egmont American Ltd. po przekształceniu w Egmont Polska postanowił zrobić to jak trzeba. Opowiem wam, jak to pamiętam, bo przecież - jak wspomniałem we wstępie - byłem naocznym świadkiem tej historii. W tradycyjnym kiosku kupiłem nawet dwa ostatnie numery Mickey Mouse, gdy nagle pojawił się na nich komunikat, że od przyszłego miesiąca trzeba szukać „Kaczora Donalda”, a wraz z nim giełdy Kaczogrodu.
Nie rozumiałem wówczas (6 l.) koncepcji tej giełdy, a do tego - pomimo ogromnego nakładu - w moim otoczeniu nie było za wielu kaczkofanów. Szczęśliwie jednak dla mnie priorytetem był sam komiks. Trudno natomiast uczciwie ocenić, na ile komiks, a na ile konsekwentnie prowadzona polityka dodatków do magazynu, stoi za sukcesem Kaczora Donalda. Pamiętam, że na wyobraźnię moich kolegów mimo wszystko jednak działały gumowe łapki, pierdzące poduszki, yoyo itd. Ja najcieplej wspominam dodatki, które składało się samemu z papieru. Pewną traumę spowodował u mnie „komputer”, ponieważ chciałem wierzyć w to, że naprawdę okaże się on - oczywiście prymitywnym - działającym komputerem, choć rodzice i podświadomość solidnie pukały się w czoło. Wspaniale, naprawdę wspaniale wspominam dodatki przy okazji zimowych Igrzysk Olimpijskich, gdy można było złożyć kilka konkurencji do wspólnej zabawy z kolegami (np. boisko do hokeja).
Oczywiście najmilej wspominam same komiksy. Ja nie jestem przesadnym fanem komiksu jako gatunku, jedynie te disneyowskie i papciochmielowskie podbiły moje serce. Jak odkryłem, przyjemnie czyta się je nawet dzisiaj. O ile 1000. numer Kaczora Donalda jest troszkę infantylny i rozczarowujący, tak dołączony do niego 1. numer w wersji cyfrowej obudził przyjemne wspomnienia. Bo ja wszystkie te komiksy przecież mam gdzieś z tyłu głowy, po prostu trochę się przez te wszystkie lata przykurzyły.
„Kaczor Donald ma 25 lat”
Niedawno inny z magazynów mojego dzieciństwa i czasów młodzieńczych, CD-Action, świętował 300 numerów. Bardzo trudno patrzy się na to, jak prasa drukowana ma dziś spory problem z utrzymaniem tempa na rynku mediów. U Kaczora też czuć tę zadyszkę, choćby patrząc na pogarszającą się jakość papieru czy tylko miesięczny cykl wydawniczy. Odnoszę wrażenie, że w znacznie lepszej formie są Giganty (wznowione w 1997 roku, byłem tak podekscytowany, że stałem pod kioskiem przed 6:00 rano), silnie eksponowane na kioskowych półkach, wydawane w seriach Gigant Poleca, MegaGigant czy Gigant Mamut. Specjalne miejsce w moim sercu będzie miał komiks Życie i czasy Sknerusa McKwacza. Gdzieś go zresztą jeszcze nawet mam.
Na pewno jednak ćwierć wieku „Kaczora Donalda” to wynik, którego nie trzeba się wstydzić. Poza sukcesem komercyjnym, jest tam spełniona pewna misja historyczna, bycia głosem pokolenia dzisiejszych trzydziestolatków.