Inwigilacja może być wszędzie. W Hongkongu protestujący boją się nawet latarni
Protesty w Hongkongu nie tylko nie ustają, ale wręcz przybierają na sile. W weekend protestujący zniszczyli jedną z inteligentnych latarni, bojąc się, że umieszczone na niej kamery korzystają z oprogramowania do rozpoznawania twarzy.
Na zamieszczonym w internecie filmie widać, jak tłum zbliża się ostrożnie do stojącej na ulicy latarni. Wszyscy trzymają parasole, nie chcą, żeby poznało ich przenikliwe oko kamery. Według protestujących latarnia jest bowiem wyposażona w kamery z oprogramowaniem do rozpoznawania twarzy, dzięki którym można identyfikować protestujących i śledzić ich poczynania. Nagrania z niej mają być zaś wysyłane do Chińskiej Republiki Ludowej. To narzędzie nadzoru i inwigilacji, dlatego też trzeba je zniszczyć. Ktoś podcina ją u dołu piłą elektryczną, tłum łapie za zawieszone wyżej liny i ciągnie. Latarnia upada na ziemię jak powalone drzewo. Słychać okrzyki radości i wiaty, ktoś kopie słup, ktoś inny go depcze, ktoś jeszcze inny wlewa do wnętrza płynu. Latarnia została pokonana.
Urzędnicy miejscy twierdzą, że inteligentna latarnia nikogo nie szpiegowała. Kamera zamieszczona na niej nie jest bowiem wyposażona w oprogramowanie do rozpoznawania twarzy – ma ona nadzorować nie ludzi, ale ruch samochodowy w mieście. Urządzenie służy także do pomiaru jakości powietrza i rejestrowania pogody.
Protestujący w te zapewnienia nie wierzą. W Chińskiej Republice Ludowej coraz częściej władze wykorzystują kamery do nadzorowania swoich obywateli i identyfikowania nieprzychylnych jej elementów. Na listę żądań protestujących trafia usunięcie inteligentnych latarni z ulic. Władze Hongkongu planują postawić ich jeszcze 400.
Protesty w Hongkongu trwają od czerwca.
Protesty trwają już ponad dwa miesiące. W ten weekend okres względnego spokoju skończył się, a policja zdecydowała się użyć armatki wodnej przeciw protestującym. Jeden z funkcjonariuszy oddał strzały z broni ostrej w powietrze. Iskrą, która wywołała pożar w sercach mieszkańców miasta, był kontrowersyjny przepis, który umożliwiałoby ekstradycję obywateli Hongkongu do Chin kontynentalnych. Mimo że politycy odłożyli nowe prawo do szuflady, nie udało im się uspokoić mieszkańców miasta. Teraz protestujący domagają się też demokratycznych zmian, możliwości wyboru szefa administracji Hongkongu i przeprowadzenia niezależnego dochodzenia na temat brutalności policji. A także, od niedawna, usunięcia wszystkich inteligentnych latarni.
W każdym razie niektórzy z protestujących się tego domagają. Protest nie ma bowiem oficjalnych liderów i jest organizowany oddolnie za pomocą mediów społecznościowych.
Nie ma już konfliktów odbywających się tylko poza internetem.
Mieszkańcy Hongkongu organizując protesty, korzystają nie tylko z Facebooka i Twittera, komunikatorów takich jak WhatsApp czy Telegram, ale też z Tindera czy Pokemon Go. Media społecznościowe są dla nich narzędziem umożliwiającym łatwiejsze organizowanie się, koordynowanie działań i przekazywanie sobie informacji na temat bezpieczeństwa. To one są miejscem zbiórek sztabu generalnego, sztabów kryzysowych i centrum dowodzenia. Ich członkowie to właściwie wszyscy protestujący.
Druga strona konfliktu także korzysta z internetu, choć w inny sposób. Google ogłosił, że usunął z YouTube'a ponad 210 kanałów, które w podejrzanie skoordynowany sposób wypowiadały się na temat protestów w Hongkongu. Wcześniej podobne czyszczenie z propagandy przeprowadził u siebie Twitter i Facebook. Platformy znalazły u siebie odpowiednio 936 podejrzanych kont oraz 7 stron, trzy grupy i 5 kont.