Ni pies, ni wydra. Fender Acoustasonic to przedziwna hybryda gitary elektrycznej i akustycznej
Wygląda w połowie jak gitara elektryczna, a w połowie jak gitara akustyczna. Brzmi w połowie jak gitara elektryczna, a w połowie jak gitara akustyczna. Fender Acoustasonic to przedziwna hybryda.
Na początku postawmy sprawę jasno – Fender nie wynalazł koła na nowo. Od lat różni producenci próbują znaleźć sposób na to, by do gitary akustycznej podłączyć w wygodny sposób efekty i wzmacniacze gitary elektrycznej (i na odwrót). Najbliżej sukcesu w tej materii były jak do tej pory dwie firmy: Line 6, ze swoją gitarą Variax i systemem symulacji dźwięki Helix oraz gigant wśród gitar akustycznych, Taylor, z linią gitar hybrydowych T5.
Nie bez powodu wspominam tu zresztą o Taylorze T5, gdyż tajemnicą poliszynela jest fakt, że nowego Fendera Acoustasonic zaprojektował człowiek, który uprzednio pracował właśnie przy Taylorze T5. Można więc założyć, że wiedział, co robi.
Fender do stworzenia Acoustasonica zaprosił jeszcze jedną firmę, która zdecydowanie wie, co robi – Fishmana, producenta przetworników i przedwzmacniaczy do gitar akustycznych oraz akcesoriów i efektów wszelakiej maści.
Wyobrażam więc sobie, jak w jednym pokoju doszło do spotkania człowieka, który miał doświadczenie z tworzeniem gitar hybrydowych, z guru elektroniki gitar akustycznych od Fishmana i tradycjonalistami z Fendera. Po zderzeniu pomysłów i trzech latach wytężonej pracy powstał on: Fender Acoustasonic. Najdziwniejsza gitara, jaką kiedykolwiek widziałem.
Ni pies, ni wydra. Fender Acoustasonic wygląda jak żadna inna gitara.
Kiedy przyjrzeć się konstrukcji Fendera, to od główki gryfu przez szyjkę poprzez kształt korpusu można pomyśleć, że patrzymy na nieco zmodyfikowanego Telecastera. Ale potem, gdy przyjrzymy się korpusowi, widać, że a) ma on otwór rezonansowy o nietypowej konstrukcji b) mostek wygląda na żywcem wyjęty z gitary akustycznej c) przełączniki nie przypominają innych gitar Fendera.
Od strony „grywalności” Acoustasonicowi bliżej do gitary elektrycznej. Ma standardową dla Telecasterów menzurę 25,5”, mahoniową szyjkę żywcem wyjętą z klasycznych gitar Fendera, ociupinkę szerszą podstrunnicę niż zwykle (42,86 mm) i ociupinkę mniej progów niż zwykle (20 zamiast 21 lub 22).
Czary-mary zaczynają się dziać, gdy przyjrzymy się brzmieniu instrumentu. Zamiast typowego układu dwóch przetworników magnetycznych umieszczonych pod strunami blisko mostka i gryfu, tutaj mamy do czynienia z kombinacją trzech układów: za brzmienie „elektryczne” odpowiada specjalnie zaprojektowany przetwornik magnetyczny N4, umieszczony przy mostku. Za brzmienie „akustyczne” odpowiada przetwornik piezo-elektryczny umieszczony pod mostkiem gitary (stąd prawdopodobnie decyzja o użyciu mostka z gitary akustycznej) oraz sensor wewnątrz komory akustycznej.
Sama komora akustyczna również prezentuje się bardzo ciekawie, bo nie jest to po prostu konstrukcja typu hollow-body z wyciętym otworem rezonansowym, lecz opatentowana przez Fendera „Stringed Instrument Resonance System” (SRIS), w której otwór rezonansowy zwieńczony jest drewnianym obwodem wewnątrz instrumentu, by lepiej kontrolować przepływ powietrza i jednocześnie zapanować nad niepożądanymi sprzężeniami. A to właśnie one – jak do tej pory – były największą przeszkodą w stworzeniu gitary akustycznej, która mogłaby wykorzystywać efekty i wzmacniacze gitary elektrycznej.
Wracając do samego brzmienia, mamy do wyboru trzy opcje, między którymi przełączamy się pięciopozycyjnym przełącznikiem:
- brzmienie elektryczne, wykorzystując przetwornik magnetyczny, który brzmi łudząco podobnie do typowych układów typu noiseless stosowanych w gitarach Fendera,
- brzmienie hybrydowe, wykorzystując kombinację przetwornika magnetycznego i układu akustycznego,
- brzmienie stricte akustyczne, wykorzystujące wspomniany wcześniej przetwornik piezo oraz sensor wewnątrz korpusu.
Ten ostatni element jest tutaj najbardziej interesujący. Przetworniki to bowiem dopiero początek sygnału. Po tym, jak przejmą one wibracje instrumentu, sygnał przetwarzany jest przez wbudowany w korpus system powstały na bazie Fishman Aura.
Podobnie jak w przypadku pedałów modelujących do gitar akustycznych, tak i tu Fishman Aura nie jest po prostu cyfrową modulacją brzmienia. Cały system opiera się na tzw. „impulsach” – w tym przypadku na nagranym uprzednio brzmieniu klasycznych gitar akustycznych przy użyciu różnych mikrofonów. Dzięki takiemu podejściu nie mamy do czynienia z prostą konwersją sygnału na taki, który przypomina brzmieniem gitarę akustyczną, ale z wykorzystaniem brzmienia rzeczywistego instrumentu. Typ brzmienia regulujemy potencjometrem, który w typowej gitarze były pokrętłem "Tone". Tutaj służy on do zmiany charakteru brzmienia akustycznego i współpracuje z przełącznikiem pięciopozycyjnym. Zależnie od wybranej kombinacji mamy wybór przeróżnych instrumentów - od potężnych dreadnoughtów, poprzez symulację fingerstyle'owych OM-ów aż po niewielkie parloury.
Drobną niedogodnością związaną z wbudowanym systemem Fishmana jest konieczność jego ładowania. W przeciwieństwie do zwykłych gitar akustycznych, gdzie wystarczy wymienić baterię, tutaj mamy umieszczone tuż przy gnieździe jack 1/4” gniazdo microUSB. Jedno ładowanie wystarcza na około 4 godziny grania.
Jak gra Fender Acoustasonic?
Napisałbym, że wiele zależy od tego, do jakich rąk trafi. Obejrzałem większość dostępnych już demonstracji z targów NAMM 2019 i w rękach niektórych muzyków Fender Acoustasonic brzmi jak tania gitara el-akustyczna z tanim przetwornikiem piezo, a w rękach innych jak prawdziwy, drogi instrument.
Co ciekawe, na zamieszczonym wyżej nagraniu Pete’a Honore i Lee Andertona można usłyszeć, że Fender Acoustasonic brzmi najbardziej „realistycznie” nie podczas typowego grania akordowego z silnym atakiem kostką, ale podczas pasaży melodycznych z wyraźnym frazowaniem. To naprawdę imponujące, w jaki sposób Acoustasonic potrafi oddać dynamikę granej na nim muzyki. Wiele oczywiście zależy od wybranego typu brzmienia, ale każde z nich ma jedną wspólną cechę - wyraźnie brakuje im sustainu, co jest dość zrozumiałe, biorąc pod uwagę niewielkie gabaryty korpusu, a zatem niewiele miejsca na wibracje.
Fender Acoustasonic wydaje się bez sensu. Albo nie.
Myślę i myślę, i naprawdę nie potrafię wymyślić, kto mógłby potencjalnie potrzebować takiego instrumentu jak Fender Acoustasonic. Zwłaszcza że cenę ma on dość typową dla wykonanych w Ameryce, profesjonalnych instrumentów Fendera – blisko 9 tys. zł.
Muzycy grający na gitarach akustycznych raczej nie będą przekonani. Choć Fender stara się jak może, do brzmienia gitar z górnej półki bardzo mu daleko. Substytut gitary elektrycznej też jest to żaden, bo daje znacznie mniej możliwości kreowania elektrycznego brzmienia, choćby przez brak przetwornika przy szyjce (chyba że komuś wystarczy ten przy mostku, wtedy może być nawet ciekawie).
Jeśli już miałbym wskazać jedną grupę muzyków, dla których Fender Acoustasonic będzie spełnieniem marzeń, to artyści solowi lub loopujący, którzy nagle otrzymują w jednym instrumencie niespotykaną wcześniej paletę brzmień i możliwości ich łączenia.
Dlatego trudno mi traktować Fendera Acoustasonic jako „hybrydę” czegokolwiek. Bo choć z założenia faktycznie łączy w sobie cechy gitar elektrycznych i akustycznych, tak w praktyce ten muzyczny potwór frankensteina jest czymś zupełnie innym. Zupełnie nowym.
I tylko czas pokaże, czy ta nowość znajdzie swoje miejsce w rękach muzyków, którzy będą skłonni wykorzystać ją twórczej ekspresji.