Oni palą śmieci, ja zgłaszam to, gdzie tylko się da. Moja walka z sąsiadami
Kiedy wychodzę z domu, przypomina mi się fragment filmu „Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street”. Trędowata wariatka śpiewa w nim przeraźliwym głosem: „City on fire!”. Moje miasto również płonie, choć mam nadzieję, że nikt nie piecze mięsa nieboszczyków. Ale jest też coś, co mieszkańców zabija. To smog.
Mówi się, że smog zabija, a ja mam coraz częściej wrażenie, że to hasło nie oddaje całej prawdy. Smog, owszem, zabija, ale rękę do tego przykładają ludzie. U mnie moi sąsiedzi. Oni jeszcze nie dojrzeli do myśli, że trują nie tylko innych za cenę własnego ciepła, ale także siebie. A że wiatr to złośliwy bydlak, który ma w sobie coś z poltergeista, to nie pomaga im zrozumieć, że nawet jeśli dym leci wprost do moich okien, to w efekcie i tak skażone jest całe powietrze. Nie tylko to w moim mieszkaniu. Nie będę jednak ukrywać, że to stanowi dla mnie największy problem.
Od dwóch lat nie mogę swobodnie otworzyć okna w okresie grzewczym.
Pamiętam jak dziś przełomowy moment, choć sprawa toczy się - przynajmniej od kiedy sama się w nią zaangażowałam - od właśnie ponad dwóch lat. Wracałam z zakupów w południe do domu. Kiedy stanęłam przed furtką do placu, gdzie stoi budynek, w którym mieszkam, poczułam się, jakbym co najmniej zawitała na jakąś dobrą imprezę rodem z amerykańskich filmów o licealistach. W twarz buchnął mi szary dym i daję słowo, że wszyscy wokół wyglądali, jakby byli zjarani. Tylko nikt - o dziwo - się nie śmiał. Na balkonie bloku, który produkował kłęby dymu, stała zadowolona kobieta, ćmiąc papierosa. &*^#@ !%^ - pomyślałam i stwierdziłam jedno - dość tego ucisku, ja zwyczajnie nie mogę oddychać.
Smród, jaki się roznosił, był nie do wytrzymania.
Wiecie, jakby ktoś palił to, co wpadło mu w ręce. Chociaż nie wiem, jakim cudem tak łatwo wpadają w ręce np. opony, kolorowe gazety, plastik. Zakładam, że ktoś, kto postanawia palić swoimi śmieciami, nie robi tego przypadkiem. Tylko stwierdza, nie zważając na całą resztę, że będzie ciął koszty. Po co przepłacać?
Postanowiłam zainterweniować. Napisałam do administratora mojego budynku z prośbą o złożenie pisma do urzędu miasta. Niech w końcu ktoś skontroluje to, czym moi sąsiedzi trują wszystkich wokół. Kiedy dwa lata temu sama w tej sprawie skontaktowałam się z wymienioną instytucją, usłyszałam, że w ramach działania wydziału zajmującego się m.in. ochroną środowiska nic nie można zrobić. Bo kontrola musi być poprzedzona informacją skierowaną do kontrolowanego ze strony organu. To tak, jakby powiedzieć komuś, kto regularnie kradnie, w które dni będzie chodziła za nim grupa policjantów w cywilu, aby sprawdzać, czy delikwent stosuje się do dziesięciu przykazań. Jasne, że się zastosuje, ale nie odczuje żadnych konsekwencji, bo nikt nie złapie go na gorącym uczynku. I niczego się nie nauczy.
Pismo zostało złożone, a ja postanowiłam każdorazowo, kiedy poczuję, że sąsiedzi palą śmieciami, dzwonić na Straż Miejską i zgłaszać problem.
Wykonałam w ostatnim miesiącu około pięciu telefonów. Zawsze sytuacja wygląda tak samo. Mówię, że mam podejrzenie, iż sąsiedzi palą śmieciami, bo w moim mieszkaniu, usytuowanym w bloku naprzeciwko, czuć okropny smród, gdy z ich komina wydostaje się ciemny dym. A oni odpowiadają: dziękujemy za zgłoszenie. I tyle. Nie wiem, czy ktoś rzeczywiście skontrolował to, co się dzieje w kotłowni budynku.
W międzyczasie przyszła odpowiedź pisemna na zgłoszenie do urzędu miasta. Wynika z niej, że rzeczywiście najprawdopodobniej sąsiedzi palili śmieciami i został nałożony mandat. Zawarta też była obietnica kolejnych kontroli. I tyle. Jedyne co z tego mam, to małą satysfakcję, bo jak śmierdziało i się dymiło, tak nadal... śmierdzi i się dymi.
Któregoś wieczora, zamykając wszystkie okna, bo nie sposób wysiedzieć w tym gryzącym smrodzie, zadzwoniłam na Straż Miejską i wdałam się z panem w dłuższą rozmowę. Wyniknęło z niej, że: po pierwsze, pan nie jest pewien, że uda mu się jeszcze dziś, czyli w okolicach 21:00, kogoś wysłać z kontrolą, ponieważ, gdy tylko zaczynają się przymrozki, jest mnóstwo interwencji związanych z bezdomnymi i nimi trzeba się zająć w pierwszej kolejności. A żeby załatwić wszystko, trzeba byłoby mieć więcej ludzi do pracy, których nie ma. Po drugie, kontrola jest, owszem, niezapowiedziana i możliwa do 22:00, i tylko wtedy, kiedy jest kontakt z mieszkańcem. Jeśli nikt nie odpowie, gdy funkcjonariusze będą próbowali wejść, to odbiją się od drzwi. Po trzecie, mandat można nałożyć już wtedy, kiedy jest podejrzenie, że pali się śmieciami, czyli nie trzeba nikogo złapać za rękę, a wystarczy, jeśli przy piecu przechowywane są rzeczy, którymi palić się nie powinno.
Tamtego wieczora nikt najprawdopodobniej nie przyjechał. Cóż, widocznie nie mieli czasu.
Jakie mam opcje? Dzwonić, dzwonić, dzwonić. I pewnie wysłać do urzędu miasta kolejne pisma. Do tej pory, mimo że od kontroli minęły ponad dwa tygodnie, nie mamy informacji, co wyszło z analizy próbki pobranej z pieca. Nie mamy pojęcia, czy obiecane kontrole rzeczywiście się odbyły. A ja trochę przestaję mieć nadzieję, że cokolwiek się zmieni. Bo czy nawet kilka mandatów nauczy moich sąsiadów tego, że powoli zabijają siebie i innych wokół?
W myśl zasady, co cię nie zabije, to cię wzmocni, wątpię. A przy okazji i tak będzie taniej. Nie szkodzi, że całe miasto płonie. W końcu to tylko ta wariatka krzyczy.