Potrzebne było PlayStation, żebym mógł pokochać Pillars of Eternity
Ze dwa, a może nawet trzy razy próbowałem pograć w Pillars of Eternity i za każdym razem ta gra mnie od siebie odrzucała. I to odrzucała dość solidnie, mieszając ze sobą rozczarowanie, zniesmaczenie czy nawet delikatne szyderstwa pod adresem „wannabe Baldurek”.
Pewnie już nigdy więcej nie pograłbym w PoE, gdyby nie grypa. Tak mnie zmogło, że nie mogłem myśleć, nie mogłem pracować, nie mogłem nawet spać. Została mi tylko wegetacja. Przeszedłem demo Mass Effect: Andromeda i nawet zajrzałem do PlayStation Store w celu nabycia pełnej wersji (nie była to jakaś zniewalająca gra, ale pamiętajcie, że byłem trawionym gorączką warzywem), gdy nagle za niecałe 8 dyszek mignęło mi Pillars of Eternity.
Z jednej strony pamiętałem, że Pillars of Eternity kompletnie mi nie podeszło. Ale przypomniałem sobie, jak dobrze bawiłem się na PlayStation w Torment: Tides of Numenera. Kupiłem, bardziej chyba dlatego, że nie miałem siły doładowywać konta środkami na Mass Effecta, a akurat miałem na nim pieniądze na te nieszczęsne Pillarsy.
I teraz uwaga, bo będę bluźnił
Słuchajcie, izometryczne RPG-i są stworzone do pada. To, co zrobił Paradox, dokonując konwersji, to arcydzieło konsolowego kunsztu. Wyobraźcie sobie, że w Baldur’s Gate gracie na padzie. I że na dodatek jest Wam lepiej, niż na myszce i klawiaturze. Brzmi jak szaleństwo, prawda? No to tak właśnie jest z Pillars of Eternity.
Wszystko tam się zgadza, sterowanie jest podświadome, intuicyjne. Nie trzeba godzin, by się przyzwyczaić. Nie trzeba nawet minut. Po prostu się wie. Nie wiem jak, ale na przykład od razu po prostu wiedziałem, że by wybrać całą drużynę, należy nacisnąć dwa konkretne przyciski w tym samym czasie.
Jakkolwiek wszystko wygląda dokładnie tak, jak klasyczny cRPG rodem z komputera, to drużyną steruje się bardziej jak... Geraltem z Wiedźmina.
I jakoś tak (może to ta gorączka) po raz pierwszy w dziejach przebrnąłem Twierdzę, wciągnąłem się w grę, a kiedy teraz staram się nadrabiać zaległości w pracy, myślami cały czas błądzę gdzieś po Jelenioborzu.
Gdyby ktoś podsunął mi ten artykuł, mój artykuł, tydzień temu - może popukałbym się w czoło. Piszę „może”, a nie „na pewno”, bo w końcu przeszedłem już tak Numenerę, która na konsoli jest dobra i Diablo 3, które na konsoli jest fenomenalne.
Konsola zmieniła perspektywę
Powiem wprost - jestem w szoku. Nie spodziewałem się, że zmiana platformy do grania może w tak diametralny sposób zmienić mój odbiór całej gry. Chciałem, naprawdę chciałem (Baldur's Gate przeszedłem jakieś 20 razy) pokochać Pillars of Eternity, jednak kilkukrotnie znudzony odbijałem się od komputera. Znudzony, ale i zniechęcony, rozczarowany, zmęczony. Tymczasem na konsoli wpadłem właśnie, przeszukując każdą norkę, pomagając każdemu wieśniakowi napadniętemu przez potwory, do trzeciego aktu i już jestem niemal pewien, że zaraz potem przejdę Pillarsy jeszcze raz - tylko nieco inaczej. Teraz staram się zdobyć trofeum za zabicie ponad 1200 przeciwników w grze, potem będę próbował zdobyć to za zabicie mniej, niż 250.
Ale moje zaskoczenie i transplatformowy szok jest tym większy, że mówimy o gatunku tak bardzo pecetowym, że aż trudno sobie wyobrazić jego konsolową dominację. Owszem: Diablo 3, Divinity: Original Sin czy nawet Numenera udowodniły, że da się. Ale nigdy nie pomyślałbym, że na konsoli da się lepiej, przyjemniej, bardziej angażująco, niż na PC.
Jeśli, podobnie jak ja, odbiliście się od Pillars of Eterenity w przeszłości - a takich osób nie brakowało - pomyślcie o wersji konsolowej. Moim zdaniem warto za nią zapłacić ponad 200 złotych, choć oczywiście tego nie róbcie. Przecenili na 79 złotych raz, przecenią i drugi. Od paru tygodni czuję się jakbym znowu miał 13 lat, jakbym znowu pałętał się na polach pomiędzy Nashkel a Beregostem. "Kto ma wiedzieć, ten wie" - bezcenne.