Zadbałem o higienę psychiczną. Wyłączyłem większość powiadomień w smartfonie
Ile razy dziennie twój smartfon o czymś cię powiadamia? Jak wiele z tych powiadomień nie wnosi nic do twojego życia?
Przyglądam się znajomym i rodzinie. Patrzę na zrzuty ekranów kolegów z redakcji, robione przy okazji kolejnych artykułów. Te ostatnie potrafią być na tyle inspirujące, że skłaniają do napisania felietonu jednocześnie i niezależnie dwóch autorów Spider’s Web. Co zatem widzę? Setki powiadomień z najróżniejszych aplikacji i usług. Poczta, komunikatory, Instagram, Twitter, kalendarz, programy to-do, YouTube, mapy itd. Listę można wydłużać w nieskończoność.
Jeszcze dwa, może trzy lata temu miałem podobnie.
Powiadamiało mnie wszystko i o wszystkim. W końcu doszedłem do wniosku, że należy dokonać jakiejś priorytetyzacji, by móc normalnie funkcjonować. Zupełnie nie przesadzam. Gdy smartfon odzywa się co kilka minut, a czasami nawet co kilkadziesiąt sekund, można po prostu oszaleć.
Najpierw zacząłem ograniczać powiadomienia w konkretnych sytuacjach. Pozbyłem się lekką ręką nieistotnych powiadomień z aplikacji Facebooka. Przede wszystkim zaproszeń na wydarzenia, informacji z grup, potwierdzeń zawarcia znajomości. Wkrótce poszedłem za ciosem i wyłączyłem wszystkie powiadomienia z tego źródła. O nowych lajkach, komentarzach, zaproszeniach do grona znajomych dowiadują się po jej otwarciu.
Podobne ustawienia zacząłem wprowadzać w Instagramie czy Twitterze. Pozbyłem się powiadomień z YouTube’a. Wyłączyłem je z większości aplikacji. Praktycznie każda z nich chciała o czymś przypominać. Menadżer plików o wolnym miejscu w pamięci telefonu. Aplikacja astronomiczna o roju Perseidów. OneDrive o utworzeniu albumu ze zdjęciami. Po takim bombardowaniu można by na zakończenie dnia doliczyć się kilkuset powiadomień.
Dziś żyje mi się znacznie spokojniej.
Pozostawiłem powiadomienia z Gmaila, komunikatorów, Slacka i Google Keep. Resztę wyłączyłem i nowości sprawdzam ręcznie. Liczba powiadomień spadła do kilkunastu dziennie. Żyję, mam się dobrze. Nie muszę nerwowo wyciągać smarfonu co minutę.
Znacznie mniej daje się we znaki również FOMO, czyli strach przed przeoczeniem ważnej wiadomości, lęk przed tym, że coś mnie ominęło. W moim przypadku przymus bycia poinformowanym wynika też z pracy, którą wykonuję. Nauczyłem się jednak choć trochę trzymać na wodzy swoją ciekawość. Wreszcie przestałem również mieć wrażenie, że słyszę dźwięk powiadomienia czy “mruczenie” wibracji w sytuacjach, gdy telefon milczał. Niektórzy nazywają tę przypadłość syndromem fantomowych wibracji.
Ten tekst mógłbym napisać przed świętami z jakimś patetycznym apelem w stylu “wylogujcie się do życia”. Nie mam jednak potrzeby moralizowania. Po pierwsze dlatego, że nie odciąłem się całkowicie. Nadal mam silny kontakt z wirtualnym światem. Ograniczyłem tylko (znacznie) liczbę bodźców.
Między innymi w dbałości o cyfrową higienę już dawno zdecydowałem, że nie kupię smartwatcha. Pokusa zerkania na "cyferblat" byłaby zbyt duża. Znów chodziłbym na pasku niezliczonych powiadomień. Świadomie oszczędziłem sobie tego "ułatwienia".
Gdy znajomi skarżą się, że obudziłem ich swoją wiadomością na komunikatorze zawsze pytam się, dlaczego nie wyłączają telefonu lub chociaż dźwięków? Najczęściej nie potrafią odpowiedzieć na to pytanie. Sam ściszam dźwięki od lat. Sen jest dla mnie święty i maile czy wiadomości z komunikatorów nie mają prawa go zakłócać.
To również jeden z kroków do poprawienia jakości życia w epoce cyfrowej. Polecam!